Snop światła odbił się od lśniącej skały zamykającej przestrzeń parę metrów przed nim i zmusił go do zmrużenia oczu. Obrócił się w lewo. Skała. W prawo. Także skała. Zrobiło mu się zimno. A więc jednak znalazł się w studni bez wyjścia?…
Skierował reflektor w górę. Wąski, skośny szyb o przekroju mniej więcej dwóch metrów i ścianach gładkich jak szkło. Bez pomocy specjalnego sprzętu nie ma co nawet marzyć o wydostaniu się nim z powrotem na półeczkę pod przełęczą.
Irek poczuł, że jego plecy pokrywają się gęsią skórką. Gorączkowo odwrócił się z kolei do tyłu. Podczas gdy wykonywał ten ostatni zwrot, przez moment światło reflektora jakby zniknęło. Jednak światło nie mogło zniknąć. Zniknął najwyżej jego odblask padający ze skały.
A skoro tak, to…
— Jest!!! — omal nie krzyknął na całe gardło. — Jest przejście! Ufff!…
Wpatrzył się w niewielki trójkątny otwór jak w najpiękniejszy obraz. Krótki korytarzyk przechodził zaraz dalej w podziemną salę. Światło małego reflektora przytwierdzonego do kasku nie docierało do jej końca. A więc był w prawdziwej, dużej jaskini!
Posłał ostatnie, nieżyczliwe spojrzenie w górę, żegnając się w ten sposób ze skalną studnią i szponiastym stworem, który go do niej wtrącił, po czym wszedł do korytarzyka. Zrobił parę szybkich kroków i… stanął jak skamieniały. Na szczęście starczyło mu jeszcze przytomności umysłu, by błyskawicznym ruchem zgasić reflektor.
— Widziałeś światło? — usłyszał w słuchawkach wyraźny, chrapliwy głos.
— Światło? — odpowiedział ktoś drugi z bezbrzeżną pogardą. — Ciągle jeszcze masz przywidzenia ze strachu. Dobrze ci tak! Jesteś starym grzybem, ale choćbyś żył sto lat dłużej, już nigdy nie uda ci się tak wygłupić jak dzisiaj! Te twoje roboty! Koń by się uśmiał! Hi, hi, hi!
— Roboty, roboty! — przedrzeźniał ze złością pierwszy. — To ty nie potrafisz już nawet utrzymać w palcach małej kuleczki! Musiałem interweniować! Inaczej obaj znajdowalibyśmy się teraz w drodze na Ziemię. Ty byś się tam przydał. Zamknęliby cię w klatce i pokazywali dzieciom jako odstraszający przykład rozmiękczenia mózgu na skutek wieloletniego zażywania ogłupiających pigułek! Aleja tutaj muszę skończyć badania naukowe, które mogą zmienić losy ludzkości…
— Rzeczywiście! — wysyczał z furią niedoszły mieszkaniec klatki. — Naukowe! Hi, hi, hi!!! — zaśmiał się okropnie. — Ty łysa pało! Nic na czaszce i nic pod czaszką! Nikczemny, opasły puszkorobie! Pierwszy i ostatni raz dopuściłem do tego, żebyśmy wspólnie spróbowali coś przedsięwziąć! Mam za swoje! Powinienem wiedzieć, z kim się zadawać! Poczekaj, niech tylko wrócę do siebie… już ja ci pokażę! Ha!…
Ostatnie słowa, choć wypowiedziane podniesionym, a nawet całkiem wysokim tonem, brzmiały coraz ciszej. Widać mówiący zaczął się szybko oddalać.
Irek czekał dłuższą chwilę, ale jego słuchawki zamilkły na dobre. Odetchnął głęboko i ostrożnie wyszedł z korytarzyka do wielkiej, podziemnej sali.
„Miałem nawet więcej szczęścia, niż myślałem — rzekł sobie w duchu, kiedy trochę oprzytomniał. — Ci dwaj uciekinierzy są nie tam, na górze, tylko właśnie tutaj, l to właśnie ja jeden idę teraz ich śladem. Ale to jeszcze nie wszystko — dopowiedział po zastanowieniu. — Oni mogli się tu dostać jedynie przez tę samą dziurę, co ja.
A na pewno wszyscy trzej nie wpadliśmy do niej przypadkiem… to byłby już zbyt nieprawdopodobny zbieg okoliczności. Z tego niezbicie wynika, że dwaj ścigani sprawcy alarmu w „Pięciu Księżycach” znają tę jaskinię. Wystarczy pójść za nimi, by cało i zdrowo wydostać się na powierzchnię. A tam — cap!!!”
To „cap!”, które miało ilustrować bohaterskie ujęcie zbiegów, Irek, uniesiony wyobraźnią, wykrzyknął na głos. Odruchowo uderzył się dłonią w osłonę twarzy, na wysokości ust, po czym, przestraszony, stanął. Jednak jego słuchawki milczały nadal. Widać uciekinierzy, choć nieświadomi losu, jaki ich czekał, po krótkiej wymianie zdań znowu chyżo pomykali przed siebie.
Chłopiec uspokojony zapalił reflektor i rozejrzał się. Stał u wejścia do wysokiej, podłużnej groty o ścianach tak gładkich i lśniących, że przypominały oglądaną od wewnątrz błonę koślawego nadmuchanego balonika. Po przeciwnej stronie sali czerniał otwór prowadzący do dalszych partii jaskini. Ściśle mówiąc, znajdowały się tam obok siebie dwa otwory, ten drugi był jednak wąski i prowadził do jakiegoś. ślepego, stromego korytarzyka. Świadczyła o tym piętrząca się przed nim niewielka sterta kamieni, które z biegiem lat, a może i stuleci osunęły się z górnych zakamarków jaskini.
Irek ustawił się twarzą dokładnie na wprost pierwszego przejścia, sprawdził, czy po drodze nie ma jakichś przeszkód, po czym wyłączył reflektor i ruszył prosto przed siebie. Wolał iść po ciemku niż wpaść w ręce uciekinierów, gdyby ich milczenie okazało się zasadzką. Wprawdzie nie ulegało już wątpliwości, że dwaj zbiegowie z „Pięciu Księżyców” nie byli emisariuszami obcej cywilizacji kosmicznej, tylko ludźmi, bo ich słowa, choć wypowiadane głosami zrzędliwymi i chrypiącymi, brzmiały zupełnie swojsko, ale licho wie, do czego mogą być zdolni ludzie, którzy potrafią tak się kłócić!
Szedł śmiało, aż poczuł, że jego stopy grzęzną w ka miennym osypisku. Zanim zorientował się, że jednak zmylił w ciemności kierunek i trafił do tego drugiego, ślepego przejścia, zdążył jeszcze zrobić parę kroków. Nagle w jego słuchawkach odezwał się groźny rumor. W tej samej chwili maleńkie czujniki pod okapem kasku zaczęły blednąc, blednąc, aż zgasły.
— Co to jest?!… — krzyknął zduszonym głosem. Uszkodził skafander?! Jak?! Kiedy?! l to aż tak, że równocześnie rozbił i aparaturę łączności, i ogniwa energetyczne, i zasobniczki z płynem odżywczym, i butle z tlenem?! Skoro zgasły wszy s t k i e czujniki?!
Kurczowo chwytał ustami powietrze. Wydało mu się, że wciąga do płuc chmurę rozpalonego pyłu. Ostatkiem sił rzucił się do tyłu. Stracił równowagę i upadł na plecy, głową w dół. Stromy, kamienisty piarg ruszył pod jego ciężarem i zaczął go nieść coraz niżej. W słuchawkach znowu zadudnił suchy, złowrogi łoskot. Ale tego dźwięku Irek już nie słyszał…
— RXjeden, RXdwa, RXtrzy — wyliczał Geo Dutour. — RXjeden, RXdwa, RXtrzy! Czy cały teren został dokładnie przeszukany?
— Tak.
— Tak.
— Tak — zabrzmiała zgodna odpowiedź. Na tle ciemnego nieba rysowały się trzy walcowate konstrukcje wiszące nieruchomo dziesięć metrów nad powierzchnią skalnej półki.
— RXdwa, jak to się mogło stać, że upuściłeś uratowanego? — spytał, siląc się na spokój, doktor Skiba.
— Człowiek wykonał bardzo szybki ruch — odrzekł automat. — Mocniejszy uścisk wysięgników mógł spowodować rozdarcie skafandra. Nie zdążyłbym go wówczas ocalić, ponieważ klapa włazu zaczynała się dopiero uchylać. Upadek był także groźny, ale dawał człowiekowi trzydzieści procent więcej szans ocalenia.
— Bardzo chciałbym wam pomóc — Olaf Robinson zbliżył do oczu zegarek wbudowany w rękaw skafandra — ale muszę wracać do bazy. Łączności z ekipą jak nie było, tak nie ma. Cóż za pech! Jakaś czarna seria… Czarna seria — powtórzył z westchnieniem. — Jednak jeśli trzeba będzie lecieć, to Bodrin absolutnie nie obejdzie się beze mnie…
— Idź, idź — powiedział głucho Dutour. — Damy sobie radę bez ciebie. RXdwa, czy jesteś dokładnie nad miejscem, gdzie nastąpił upadek?
Читать дальше