— Widzicie, wszyscy już są — powiedziała z satysfakcją Mamma, prowadząc swoich gości prosto do najbliższego bufetu. — Najpierw łyczek czegoś zimnego — zadysponowała. — W moim wieku przeobrażenie się w pączek róży, tak aby nikt nie mógł mieć wątpliwości, czym jestem, wymaga jednak nieco zachodu. — Podniosła do ust szklankę pełną złocistego płynu. — Uff… — sapnęła z ulgą, odstawiając puste naczynie. — Pycha! Spróbujcie sami!
Irek posłusznie sięgnął po szklankę. Jeszcze trzymając ją przy ustach, zauważył kątem oka, że tuż przed nim upadła na podłogę mała różowa kuleczka. Schylił się i przy tym ruchu dotknął człowieka w czerwonym kapturze. Człowiek ten także patrzył na podłogę, odprowadzając wzrokiem toczącą się jeszcze kulkę. Spostrzegłszy, że Irek mu się przygląda, szybko odszedł. Jednak chłopiec odniósł wrażenie, że przez szparki w kapturze spojrzały na niego czyjeś oczy z wyrazem obawy i rozczarowania. W tej samej chwili za plecami kosmity coś zachrzęściło. Odwrócił się. Mały automat pomocniczy, który wychynął spod bufetu, sięgnął właśnie po różową kulkę, żeby usunąć ją z podłogi. Widać doszedł do wniosku, że ktoś może się na niej pośliznąć, a przeleż troska o ludzi jest pierwszym obowiązkiem robotów. Oczywiście prawdziwych robotów, nie takich jak ten przebrany grubas na blaszanych prostokątnych nogach.
Ale osobnik w stalowym pudle także zainteresował się upuszczoną przez kogoś pigułką. W dodatku zrobił to w dość szczególny sposób. Mianowicie otworzył jakieś drzwiczki w swoim pancerzu, na wysokości piersi, pochylił się i zastygł w pozycji strzelca celującego do znieruchomiałej z przerażenia myszy. Nie padł wprawdzie strzał, ale mały porządkowy robot nagle puścił różową kulkę i zaczął dygotać całkiem jak żywa istota porażona okrutnym strachem.
Raptem umilkła muzyka. W zupełnej ciszy szmaragdowa dama zrzuciła suknię i kapelusz wraz ze zwisającym z niego szalem. Ukazał się kierownik „Pięciu Księżyców”, Adam Kozula, z małym mikrofonem w ręku.
— Automaty kuchenne poinformowały mnie właśnie — powiedział — że na sali są dwaj dodatkowi goście, których nie spodziewaliśmy się.
— O, sknery! — zawołał ktoś rozpaczliwie. — Liczycie, ile kto zjadł?!
— Możemy przyjąć pięćdziesiąt razy więcej osób, niż liczy przemiłe grono, które dziś zaszczyciło nasz ośrodek — odpowiedział nie zmieszany gospodarz gwiaździńca. l na pewno przyjęlibyśmy ich czym chata bogata. Ale roboty zawsze liczą gości, bo to należy do ich obowiązków. Otóż sprawa jest dość dziwna — głos Kozuli stwardniał. — Jak wiecie, chwilowo nie lądują na Ganimedzie pasażerskie statki, więc nikt nie mógł zjawić się niespodziewanie… Wobec tego nie dziwcie się, że musimy wyjaśnić zagadkę powiększenia liczby uczestników zabawy. Proszę, aby wszyscy na chwilę zdjęli maseczki i zasłony…
Urwał, bo nagle bełkotliwie odezwał się głośnik:
— Alarm… alarm… alarm… Ogłaszam alarm!
Kierownik „Pięciu Księżyców” natychmiast zbliżył mikrofonik do ust.
— Jaki alarm? Którego stopnia?
— Zagrożenie… zagrożenie…
— Jakie zagrożenie?! Co się stało?! Czy twoje zespoły samonaprawcze są sprawne?! — Kozula mówił coraz szybciej.
„Zespoły samonaprawcze” — powtórzył w duchu Irek. — A więc alarm ogłasza komputer, pewnie główny mózg ośrodka. Alę dlaczego tak dziwnie? Bez żadnych wstępnych informacji i instrukcji?.
— Zagrożenie… bliskie… nie wiem… boję się… — bełkotał głośnik.
— Uwaga, wszystkie automaty! — kierownikowi wystarczyło widać to, co usłyszał. — Ogłaszam…
Nikt się nigdy nie dowiedział, co pan Kozula zamierzał ogłosić. Przerwał mu bowiem przeraźliwy, wysoki głos, ten sam, który tak niedawno zarzucił gospodarzom gwiaździńca sknerstwo.
— Zdrada!!! To przez te twoje przeklęte pudła!!! A mówiłem!!!
Przez salę przemknął jak czerwona błyskawica osobnik w kapturze, za którym — z tą samą, niezwykłą zważywszy jego zwalistą postać szybkością — podążał blaszany robot. Nim widzowie ochłonęli z wrażenia, tamci dwaj już dopadli drzwi i zniknęli za krzewami zdobiącymi taras.
— Zagrożenie minęło — poinformował oficjalnym tonem komputer. Pan Kozula ocknął się pierwszy.
— Co to było? Czemu ogłosiłeś alarm?
— Brak kompletnego zapisu w przystawce pamięciowej — odpowiedział po chwili jakby z wahaniem głośnik. — Sygnał zagrożenia…
— Ale kto to był?! — pisnął z wściekłością Pączek Róży. — Kto przerwał nam zabawę?!
— Przekonamy się — sędziwy pustelnik błyskawicznie zrzucił z siebie połataną szatę.
Na podłogę spadła wielka peruka i jeszcze większa sztuczna broda. Uwolniony od swego kostiumu Geo Dutour puścił się biegiem w ślad za uciekinierami.
— Poczekaj! — krzyknął Tiglatpilezar Pierwszy. — Idę z tobą!
— Ja także! — pirat, który okazał się Dinem, wyminąwszy admirała, czyli Olafa Robinsona, pędził już za miejscowym ratownikiem.
Anioł zrzucił skrzydła i stanął rozglądając się bezradnie po sali wielkimi pięknymi oczami Mai Dutour. Na ten widok Irka ogarnęła przemożna wola działania. On dopędzi intruzów, kimkolwiek byli. On ich zdemaskuje!
Wypadł na taras. Po drodze gwałtownym szarpnięciem zrzucił z siebie powłóczystą pelerynę. Mógł teraz biec szybciej niż inni. Nie darmo na szkolnych zawodach zawsze należał do najlepszych średniodystansowców. Wkrótce prześcignął nie tylko admirała, lecz także jego syna. Aby dostać się z tarasu do ogrodu skorzystał z poręczy, w sposób, którego nie powstydziłby się sam Danek. To dało mu znowu parę metrów przewagi.
— Wzywam RXjeden, RXdwa, RXtrzy! — usłyszał lekko zdyszany głos ojca Mai, w momencie gdy go wy przedzał. — Wzywam RXjeden… — nawoływanie ucichło za Jego plecami.
— Uważaj, synu! Zaraz kończy się strefa! — dobiegło go ostrzeżenie króla Tiglatpilezara wyzutego już ze swego monarszego dostojeństwa.
W dzień byłoby trudno komuś, kto nie znał dobrze „Pięciu Księżyców”, wypatrzeć maleńki budyneczek śluzy i wartowni na granicy strefy. Teraz jednak z daleka przykuwała uwagę umieszczona na nim pomarańczowa lampka migająca ostrymi rozbłyskami.
Irek biegł dotąd, podobnie jak wszyscy, po wysypanej żwirem ścieżce. Teraz, mruknąwszy w duchu: „Mamma wybaczy”, puścił się na przełaj przez trawę i kwiaty.
— Człowiek!!! Człowiek!!! Człowiek!!! — usłyszał niedaleko przed sobą gniewne i rozpaczliwe wołanie. Człowiek, ty blaszana pucho!!!
Jeden ze zbiegów, chudy, czarny osobnik, który na balu występował w czerwonym kapturze, tłukł pięściami w drzwi śluzy, powtarzając wciąż swoje: „człowiek, człowiek, człowiek”, co miało zapewne skłonić automaty wartowni, aby wpuściły go do środka, l tak też się stało.
Kiedy Irek dobiegł w końcu do granicznego budyneczku, trafił na pancerną płytę zagradzającą wejście, przed którym nie było już nikogo.
— Człowiek! Człowiek! — zawołał na wszelki wypadek, ale bez większego przekonania.
Wiedział, że jeśli uciekinierzy przebierają się teraz wewnątrz w próżniowe skafandry, bez których nie mogli przecież opuścić strefy ochronnej, to automat śluzy nie otworzy drzwi, zanim tamci nie wyjdą z wartowni po przeciwnej stronie. Po przeciwnej stronie, gdzie jest fioletowa noc Ganimeda, surowe nagie skały, kosmiczny mróz i trująca, atmosfera.
Pozostało cierpliwie czekać. Oni, kimkolwiek są, na pewno będą się spieszyć. Ale Irek uwinie się jeszcze prędzej. A potem, na otwartym terenie…
Читать дальше