Niestety. Kiedy po upływie kilkunastu sekund drzwi śluzy stanęły przed nim otworem, nie był już sam. Ojcu, Dutourowi i Dinowi wystarczyła ta krótka zwłoka, by odrobić przewagę, jaką uzyskał nad nimi ekskosmita. A przygotowanie czterech ludzi do wyjścia poza strefę chronioną musi trwać odrobinkę dłużej niż dwóch.
— No, prędzej! — poganiał Irek, patrząc, jak ojciec uwalnia się z królewskiej sukni, która ani rusz nie chciała wejść do nogawek skafandra.
— Wolałbym, żebyś został w środku — wydyszał doktor Skiba. — Nie wiem, kto to jest i czego tu szuka. Może dojść do starcia…
— Akurat! — mruknął chłopiec niezbyt zapewne grzecznie, ale takim tonem, że ojciec skapitulował od razu.
Wreszcie nad wyjściem błysnęło zielone światełko i klapa włazu bezszelestnie uciekła w górę. Pościg natychmiast ruszył dalej.
W pewnym momencie Irkowi przyszło do głowy, że może to właśnie ci dwaj, uciekający w mroku rudofioletowej nocy, naumyślnie, dla sobie tylko wiadomych zbrodniczych celów, zepsuli łączność z tajemniczą ekipą zabłąkaną teraz w przestrzeni.
Ta myśl dodała mu sił. Dotychczas biegł dwa kroki za Dinem, który prowadził stawkę goniących. Teraz zatrzymał się na ułamek sekundy. Wszystkie próżniowe skafandry mają specjalne lampki zainstalowane na kaskach, żeby w czerni między gwiazdami można było zawsze wypatrzyć zabłąkanego człowieka.
Wytężył wzrok i po kilku sekundach ujrzał daleko przed sobą, nieco w górze, dwie poruszające się iskierki. Są!
Nie bez satysfakcji stwierdził, że cała wyprzedzająca go w tej chwili trójka nieznacznie wprawdzie, ale wyraźnie oddala się od linii prostej prowadzącej do owych światełek. A zatem…
Irek pochylił się i, nie spuszczając oczu z migocących wciąż wyżej świetlików, ruszył najszybszym sprintem, na jaki go było stać.
Wkrótce jednak musiał zwolnić. Poczuł pod stopami luźne głazy i przez chwilę biegł po grząskim, kamienistym piargu. Następnie wydostał się na twardą, dość śliską skałę. Szczęściem, chociaż ganimedzkie dni są niemal tak samo ciemne, jak noce, ale za to te noce, dzięki bliskości ogromnego Jowisza, nigdy nie bywają tak czarne, jak, powiedzmy, na Marsie. Toteż Irek widział przed sobą drogę na odległość mniej więcej trzydziestu metrów. To wystarczy komuś, kto ma zamiar zdobyć główną grań Andów. Skała była już tak stroma, że Irek musiał posuwać się małpim zwyczajem, na czworakach. Wysoko w górze gęstniały ogromne, poszarpane szczyty. Jeśli dwaj zbiegowie tam zechcą szukać schronienia…
„Niemożliwe — powiedział sobie. — Przecież ten, którego widziałem przed śluzą, miał zupełnie siwe włosy. Zmęczy się szybciej niż ja. Chyba że te włosy, ukryte przedtem pod kapturem, również są tylko przebra n i e m…”
Wydostał się na jakąś niemal płaską półeczkę prowadzącą skosem pod prostopadłą ścianą i odetchnął z ulgą. Wiedział, że biegnąc tą półką nałoży drogi, ale przecież tamci dwaj także nie mieli skrzydeł.
Myśl o skrzydłach miała zupełnie niespodziewanie rozwijać się w umyśle chłopca jeszcze przez dłuższą chwilę. Po pierwsze, Irek ujrzał oczami wyobraźni anioła poruszającego z wdziękiem pierzastymi ramionami. Anioł miał, rzecz jasna, twarzyczkę Mai. Po drugie, półeczka skończyła się właśnie, przechodząc w niewielkie skalne siodło, za którym tużtuż pomykały oba upragnione światełka. Wreszcie po trzecie, w słuchawkach chłopca rozległ się dziwny odgłos, który wprawdzie nie przypominał łopotu skrzydeł, ale najwyraźniej płynął z góry. Zaraz potem padły słowa:
— Tu RXdwa. Tu RXdwa. Niech człowiek się przygotuje.
— Kto mówi?
Odpowiedź była zaskakująca i, delikatnie mówiąc, niemiła. Jakiś latający stwór porwał go nagle w mocne, stalowe szpony i zaczął unosić pionowo w górę.
— Puść! — ryczał „człowiek”, który nie zdążył „przygotować się” na tak raptowne przeobrażenie w ganimedzkiego ptaka. — Puść!!!
Swoje żądanie poparł gorączkowymi wymachami ramion i nóg. Ale kleszczowate szpony tylko jeszcze mocniej zacisnęły się na jego piersi.
— Tu RXdwa. Wszystko w porządku. Uratowany człowiek za chwilę zostanie wprowadzony do kabiny.
Irek zrozumiał, że skrzydlaty potwór wcale nie mówi do niego, tylko do kogoś, kto zapewne kieruje jego ruchami. l że ten ktoś został właśnie poinformowany o uratowaniu człowieka. „Uratowaniu”! Dobre sobie!
A jeśli to obcy — zaalarmowani przez swoich zdekonspirowanych emisariuszy — wezwali posiłki? Jeśli to jakiś i c h automat unosi go teraz na daleką planetę, z której nigdy już nie będzie mógł wrócić?
Ta perspektywa była zbyt straszna. Irek, nie zważając, że buja już dobre parę metrów nad powierzchnią skały, nabrał do piersi powietrza, wstrzymał oddech, po czym sprężył się nagle i wyprostował jak struna.
Poskutkowało. Wyśliznął się z uchwytu okrutnych szponów i zaczął spadać. Owładnęło nim uczucie triumfu. „A jednak mnie nie dostali — śpiewało mu w uszach. — Nie dostali! Nie dostali!”.
Nad sobą słyszał niezrozumiałe, bełkotliwe głosy, które jednak zaraz ucichły. W następnym ułamku sekundy wokół niego zrobiło się zupełnie ciemno. Wtedy przypomniał sobie, że był kiedyś mistrzem w sztuce, w której teraz święcił triumfy Danek. Rozłożył ramiona i, sterując dłońmi oraz stopami, obrócił się w powietrzu, aby nie le cieć głową w dół. Kocia akrobatyka to wielka rzecz! Minął następny ułamek sekundy i Irek, zamiast gwałtownego zderzenia, poczuł łagodne tarcie o jakąś śliską, jakby mokrą płytę. Ostrożnie dotknął jej w locie rękawicami. Skała! W dodatku skała nachylona tak, jak ustawiona w parku zjeżdżalnia dla dzieci. Szorując o nią plecami, stopniowo wytracał szybkość, aż wreszcie wylądował miękko i pewnie na równym gruncie. Wtedy dopiero zorientował się, że stoi na dnie skośnego naturalnego szybu. Wpadł do jaskini! Przez chwilę nasłuchiwał, czy ktoś znowu nie każe mu się do czegoś „przygotować”. Jednak wokoło panowała zupełna cisza. Cisza i ciemność.
Ostrożnie, macając przed sobą rękami, zrobił kilka kroków, po czym zatrzymał się ponownie. Odruchowo sprawdził, czy jego szczelny, próżniowy skafander nie ucierpiał w czasie szamotaniny z napowietrznym porywaczem. Ale wszystkie czujniki umieszczone wewnątrz kasku patrzyły spokojnie i łagodnie swoimi delikatnymi, kolorowymi lampkami wielkości główki szpilki.
Pomyślał o reflektorze. Na wszelki wypadek spojrzał raz jeszcze w górę, ale nad nim był tylko czarny tunel skośnej studni. Nie. Ów latający potwór nie zmieściłby się w wąskim,szybie. A gdyby nawet, to z pewnością nie mógłby swobodnie manewrować tymi wielkimi kleszczami. Swoją drogą trzeba mieć szczęście! Spadać jak kamień pośrodku obcych, groźnych gór, by w końcu — zamiast roztrzaskać się o skały — trafić wprost do lejkowatej dziury i zjechać sobie spokojnie na dno groty po skalnej rynnie jak po poręczy w rodzinnym domu!
Chłopiec mimo woli zachichotał z uciechy. Wkrótce jednak zmarkotniał. No tak, nie ulega wątpliwości, że mogłoby być gorzej, ale… Po pierwsze, wcale nie wie, czy ta dziura, do której wpadł, jest częścią jakiejś dużej jaskini mającej podziemne korytarze i czy choć jeden z tych korytarzy wyprowadzi go z powrotem na powierzchnię. A po drugie, dla niego pościg za tajemniczy mi intruzami, którzy wtargnęli na salę balową w „Pięciu Księżycach”, skończył się definitywnie. Westchnął.
— Byli już tak blisko… — mruknął z żalem. Westchnął raz jeszcze, potrząsnął głową, po czym wreszcie zapalił reflektor.
Читать дальше