— A propos poznali — podjął jakby nigdy nic Lwizwis — to jest Bo Ytterby, kamerzysta — wskazał Adamowi młodego człowieka, który teraz dopiero wynurzył się zza projektora rzucającego w róg sali przestrzenną dekorację. — A jeśli chodzi o pracę — spojrzał przelotnie na Sonię — to zaczniemy jutro. Dziś zapoznajcie się z rolami i… no cóż, chyba zechcecie zwiedzić stację. Prawda?
Adam uderzył się nagle pięścią w czoło, jakby przypomniał sobie o czymś niezmiernie ważnym.
— Wiesz — zwrócił się do Darka — byłem u tutejszego dyspozytora. Bardzo miły człowiek, nazywa się Nerpa. Przyrzekł mi dać rakietę, żebym mógł polecieć obejrzeć teren budowy. Jeśli będziesz miał przerwę w zajęciach, to zabiorę cię z sobą. O ile wiem, wycyganiłeś już jakimś psim swędem kartę pilotażu.
— Żadnym psim swędem… — zaczął z oburzeniem Darek, ale raptem poczuł, że nie będzie w stanie zachować postawy „obrażonej godności własnej”. — Hura! — wykrzyknął. — Tylko nie zapomnij!
— Nie zapomnę — uśmiechnął się reporter. —
Po południu będą rozsadzać jakąś planetoidę, żeby zdobyć budulec. Podejdziemy tam cichutko i… Na tym „i” urwała się jednak obiecująca wizja popołudniowych przygód, bo w sali niespodziewa-nie rozległ się płaczliwy głos Werwusa. Grubas stał z załamanymi rękami w drzwiach i patrzył przeszywającym wzrokiem na reżysera.
— Zrób ze mną, co chcesz, Lwizwis — zakwilił — nie ma. Nie ma! Szukałem wszędzie, zaglądałem do każdej dziury, nie ma. I co teraz?
— Szukaj dalej — odpowiedział machinalnie reżyser. W jego wzroku odbiła się jednak troska.
— Coś zginęło? — spytał Adam zbliżając się do grubasa.
— Obiektywy fantomatyczne— odpowiedział z rozpaczą tamten.
Adam zatrzymał się jak wryty.
— A skąd mieliście obiektywy fantomatyczne? — spytał po chwili głosem, jakiego Darek dawno już u niego nie słyszał.
— Staraliśmy się o pozwolenie ze względu na dzieci — odpowiedział Lwizwis, ubiegając kierownika produkcji. — A teraz będę świecił oczami…
— Ze względu na dzieci? — nie zrozumiał Adam.
— Tak — grubas załamał ręce. — Żeby im ułatwić wyobrażenie sobie scenerii akcji… Kosmos, pusty glob, zbudowana przez automaty stacja…
— Dziwi mnie — powiedział Adam przeciągając sylaby — że się zgodzili.
— Mam znajomego w Urzędzie Ochrony Zdrowia — wyjaśnił Lwizwis. — Sam nie wiedziałem, czy dobrze robię, biorąc te obiektywy. Te dzieci — spojrzał znacząco na Sonię i Darka — doskonale poradziłyby sobie bez nich. A teraz będą kłopoty… No, czego stoisz?! — zirytował się na Werwusa. — Szukaj, aż znajdziesz!
— Kiedy… naprawdę…
Grubas jęknął, chwycił się za głowę i wypadł z sali. Adam odprowadził go dziwnie poważnym wzrokiem.
— Pamiętam jedną sprawę — mruknął jakby do siebie — to było nie tak dawno…
— Co pan mówi? — nie dosłyszał Lwizwis.
— Nic, nic — zreflektował się reporter. Obejrzał się na Darka i dodał półgłosem: — Może to i lepiej…
W tym momencie dał o sobie znać ów niepozorny, przygarbiony mężczyzna, który dotąd cały czas trzymał się na uboczu, nie brał udziału w rozmowie i w ogóle sprawiał wrażenie, że go nie ma.
— Nazywam się Mammea — powiedział smutnym głosem, podchodząc do Adama. — Pan wspomniał o jakiejś sprawie?…
— Zapomniałem pana przedstawić — ocknął się reżyser. — Pan…
— Mammea — powtórzył potulnie niepozorny.
— Właśnie — ucieszył się Lwizwis. — Pan Mammea należy do tutejszej załogi i zechciał się podjąć roli, jakby to powiedzieć… naszego opiekuna.
— Czy nikt nie słyszał, że boli mnie głowa? — ponownie przypomniała o swym istnieniu anielica z diabelskim języczkiem.
Pani Barbara natychmiast otoczyła ją czule ramieniem.
— Chodź, kochanie — powiedziała. Uśmiechnęła się przepraszająco do Adama, a potem do Mam-mei. — Czy możemy pójść teraz do naszej kabiny? Mammea przytaknął gorliwie.
— Ależ oczywiście. A pan? — odwrócił się do
Adama. — Nie wiem nawet, czy mamy jakąś kabinę — zaśmiał się krótko reporter. — Przylecieliśmy przed chwilą.
— Zaprowadzę was — zaoferował się Grath.
— Nie trzeba — powiedział Mammea. — Kabiny pani Lewis i pana Ryski są obok siebie. Pójdę przodem — wymamrotał, po czym nie czekając na odpowiedź, ruszył ku wyjściu,
— No, to na razie — zagrzmiał Lwizwis. — A od jutra do roboty.
— I nie przejmujcie się tymi projektorami — rzucił za odchodzącymi Joe Grath, — Werwus histeryzuje jak zwykle. Jestem pewien, że nasi bohaterowie doskonale poradzą sobie bez nich.
— Ja sobie poradzę — nie omieszkała szepnąć Sonia.
Był to tak zwany szept sceniczny i nie ulegało najmniejszej wątpliwości, że dotarł do najdalszych zakamarków sali. Darek w każdym razie bardzo dobrze zrozumiał nie tylko słowa dziewczyny, ale i całą zawartą w nich treść. Mimo to pominął je milczeniem. Kiedy indziej na pewno by jakoś zareagował, ale teraz był zbyt przejęty tym, co przed chwilą zauważył.
Otóż Adam nagle stał się poważny. I był to zupełnie inny rodzaj powagi niż na przykład ten, który odbił się na jego twarzy, kiedy pierwszy raz ujrzał opiekunkę rozkosznej gwiazdeczki. A Darek zbyt dobrze znał usposobienie swego młodego stryja, by nie wiedzieć, że tylko coś naprawdę ważnego mogło go zmusić do zachowania powagi dłużej niż przez minutę.
Korytarz, którym prowadził ich Mammea, był niski, beczkowaty i tonął w półmroku. Trzecie z kolei drzwi należały do kabiny obu pań Lewis. Pożegnanie wypadło niezbyt okazale, bo Sonię coraz bardziej bolała złota główka, a bolała ją tym dotkliwiej, im bardziej zachwyconym wzrokiem przyglądał się Adam Barbarze. W tym przynajmniej nie przeszkadzały reporterowi chmurne myśli kłębiące się pod jego czaszką.
Następne drzwi prowadziły do apartamentu przydzielonego Darkowi i jego stryjowi. „Apartament” to może za dużo powiedziane. Nie było tu ani śladu atłasów, przeźroczystych mebli, uroczych okienek. Kabina składała się z dwóch maleńkich komórek, oddzielonych przepierzeniem z matowej folii, oraz wnęki z umywalką i gazowym prysznicem. W każdej komórce stał lotniczy fotel dający się przekształcić w wygodną leżankę, mała szafa i płaski pulpit z przyciskami, pewnie podręczna centralka łączności. W szafce leżała przygotowana zmiana bielizny i roboczy kombinezon. Znajdowały się tam również takie przedmioty, jak szczoteczka do zębów, mydło, ręcznik i inne niezbędne drobiazgi osobiste. Czasy, w których podróżowało się z ciężkimi walizami, należały do odległej historii. Dawno już ludzie nauczyli się budować automatyczne agregaty, które z najrozmaitszych odpadów wytwarzały przedmioty codziennego użytku. Nic się nie marnowało.
— Chciałbym z panem porozmawiać — powiedział cicho Mammea, zatrzymując Adama na progu kabiny.
Darek obejrzał się.
— Mogę się sam urządzić — odpowiedział na nieme pytanie stryja. — Zajmę lewą stronę, dobrze?
Adam skinął głową na znak, że się zgadza, i zamknął za sobą drzwi. Chłopiec usłyszał kroki obu mężczyzn oddalające się powoli. Nie dobiegło go ani jedno słowo z ich rozmowy. Sam miał ochotę podzielić się z Adamem swoimi myślami i zadać mu kilka pytań, ale, trzeźwo oceniając sytuację, nie sądził, aby dane mu było otrzymać odpowiedz na te pytania wcześniej niż za godzinę.
Zagospodarowanie kabiny zaczął Darek od opróżnienia kieszeni. Chusteczkę, kilka przedmiotów niewiadomego dla osób postronnych przeznaczenia oraz swój podręczny automatyczny przybornik ułożył na szafeczce. Następnie wydobył małego kogu-cika ze słomy. Był to najcenniejszy przedmiot, jaki Darek posiadał. Nie dlatego, że pochodził ż Ziemi i stanowił dokładną kopię zabaweczek, które wiele, wiele lat temu można było kupić na wiejskich jarmarkach. Tego kogucika przywiózł mu kiedyś z podróży ojciec. Teraz stał się pamiątką, z którą chłopiec nigdy się nie rozstawał.
Читать дальше