— Tu „Smyk” — powiedział — staję. Według mojej oceny za daleko od planetoidy Hidalgo, Automatyczny pilot… — zawiesił gło.
W tym samym bowiem momencie w jego słuchawkach rozległo się kilka pulsujących, urywanych sygnałów.
— „Smyk”, odezwij się! — zażądała baza. Sygnały powtórzyły się. Sześć krótkich, zniekształconych dźwięków o charakterystycznym, niepowtarzalnym brzmieniu. To brzmienie było doskonale znane wszystkim słuchaczom kursu pilotażu. Automatyczny nadajnik ratunkowy. W pobliżu — kilometr, dziesięć lub sto kilometrów, w przestrzeni taka różnica nic nie znaczy — znajdował się ktoś potrzebujący pomocy. Darek nie zastanawiał się ani chwili.
— Tu „Smyk” — zgłosił się spokojnie do bazy. — Odbieram sygnał alarmowy. Automatyczny pilot zarejestrował wezwanie, zanim przekazały je moje głośniki, i wyhamował statek. Czy przejść na namiar obiektu nadającego?
— Tu dziewięćset sześćdziesiąta trzecia. „Smyk”, upewnij się, czy to jest sygnał alarmowy. Według naszych danych w promieniu ośmiu milionów kilometrów nie powinien się znajdować żaden statek załogowy. Oprócz ciebie, rzecz jasna. Czekam.
Darek wzruszył ramionami. Wewnątrz jego kasku odzywało się coraz głośniejsze, przerywane buczenie, którego nie sposób było pomylić z żadnym innym dźwiękiem. „Ciekawe, dlaczego ten nadajnik pracuje tylko na jednym paśmie? — przeszło mu przez myśl. — Wezwanie o ratunek biegnie przecież zawsze na całej szerokości skali. Widać obcy ma uszkodzony nie tylko silnik, ale i radio”.
— Tu „Smyk”. Słyszę coraz lepiej — spojrzał na ekran, po czym dodał: — Automatyczny pilot już Zmienił kurs mojej rakiety. Komputery pokładowe są przecież zaprogramowane tak, żeby same reagowały na sygnał s.o. s.
— Tu baza. „Smyk”, polecam ci odnaleźć statek wzywający pomocy. Jeśli to będzie możliwe, weź go na hol. Jeśli nie, przyjmij na pokład jego załogę. Poradzisz sobie? — zatroskał się niezupełnie regulaminowo Abart.
— Tu „Smyk” — odpowiedział krótko Darek. — Przerywam łączność z bazą. Przechodzę na zakres fal obiektu nadającego wezwanie.
Dotknął ręką pulpitu. Przez chwilę, ale tylko przez chwilę, poczuł się bardzo samotny. Nic się nie zmieniło, był w przestrzeni sam, tak jak dotychczas… tylko że nie było już głosów ludzi, którzy prowadzili jego rakietę i czuwali, aby nie zeszła z kursu. No, dość. Teraz trzeba się skupić.
Poczuł, że zmienia pozycję, i równocześnie na skraju ekranu zobaczył poszukiwanego. Był to mały-stateczek, nie większy od „Smyka”, tylko znacznie starszego typu. Tkwił nieruchomo nad samą powierzchnią Hidalga porysowaną skalnymi wieżami.
Szybkość poszukiwanego i tego, który przychodził mu z pomocą, zrównały się.
— Tu Darek Ryska na pokładzie rakiety „Smyk”. Przybywam z pomocą. Wzywam uszkodzony statek. Słyszycie mnie?
— Słyszę, słyszę — zabrzmiał obcy, chrapliwy głos tak blisko i wyraźnie, że Darek aż Się wzdrygnął. Co, u licha? Dlaczego ten obcy, jeśli ma takie dobre radio, nadawał przedtem tylko automatycznym kodem?
Chłopiec rzucił okiem na pulpit swojego komputera i przekonał się, że aparat nieznajomego ma bardzo niewielki zasięg. Nie mogli go słyszeć w bazie. Adam i Abart nie wiedzą, że Darek dotarł już do celu. W ogóle o niczym nie będą wiedzieli, dopóki akcja nie zostanie zakończona.
— Możesz wyjść ze statku — spytał chłopiec — czy mam cię wziąć na hol?
— Straciłem zdolność manewrowania — odpowiedział mężczyzna. — Moje pudło jest już do niczego i trzeba je zostawić. Jestem w skafandrze. Mogę wyjść.
— Zapalam reflektory. Otwieram właz. Ustawiam statek włazem w stronę twojej rakiety — recytował Darek jak na egzaminie z pilotażu.
— Dobra, dobra — zamruczał obcy. — Hej, „Smyk”!
— Słucham?
— Widzę twój właz. Bądź ze mną w kontakcie. Mam wyczerpane ogniwa zasilające w pistolecie próżniowym. Nie wiem, czy dolecę.
Darek utkwił wzrok w pomarańczowym światełku na pulpicie. W pewnym momencie zgasło. Właz był zamknięty. Mogło to oznaczać tylko jedno. Obcy jest już na pokładzie. Czeka teraz w śluzie, aż jej komora wypełni się powietrzem. Dlaczego w takim razie mówi, żeby chłopiec pozostawał z nim w kontakcie? Dlaczego nie chce, żeby przełączyć radio na bazę?
Darek zdecydowanie sięgnął do pulpitu łącz-czności. Światełka wskaźników zabłysły jakby weselej.
— „Smyk” do bazy — rzucił. — „Smyk” do bazy. Mam na pokładzie uratowanego. Jego statek nie nadający się do lotu zostawiam w polu grawitacyjnym Hidalga. Uratowany jest mężczyzną. Był sam. W tej chwili jest jeszcze w śluzie…
Zza pleców Darka wyłoniło się grube, męskie ramię. Dłoń w szerokiej, próżniowej rękawicy spadła na pulpit i przeszorowała po klawiszach. Rakietka gwałtownie zmieniła kurs. W słuchawkach przez chwilę panowała martwa cisza. Następnie zbudził się w nich jakiś dziwny szum. Dopiero po kilku sekundach chłopiec zorientował się, że to szumi w jego własnej głowie.
— Wyłącz radio — usłyszał chrapliwy głos i równocześnie poczuł jakieś ukłucie między łopatkami.
— Tu baza — Abart był zaskoczony nie mniej niż Darek. — Chyba nie zrozumiałem…
— Wyłącz radio — powtórzył obcy.
To coś, co uwierało Darka w plecy, wpiło się w nie odrobinę głębiej.
Nie czas było pytać. Posłusznie przesunął tłumik fonii.
— Namiar też — powiedział z groźbą w głosie człowiek, który z ocalonego przeobraził się w napastnika.
Darek spróbował odwrócić głowę.
— Siedź prosto! — warknął obcy. — To, co tutaj mam — chłopiec znowu poczuł potężne szturchnięcie w plecy — to jest miotacz. Rób, co mówię, nie mam czasu ani ochoty na żarty.
— Jeśli wyłączę namiar — wykrztusił Darek — stracimy kurs.
— Podobno umiesz prowadzić takie łupinki — odparł głos. — Słyszałem, jak się chwaliłeś, kiedy rozmawialiście z. tym jakimś Adamem… i z tym drugim, dyspozytorem. Więc nie udawaj niemowlaka. No, już!
Chłopiec ponownie sięgnął do pulpitu i wyłączył aparaturę nadawczo-odbiorczą utrzymującą kontakt z bazą. Zielona nitka zniknęła z ekranu jak zdmuchnięta. Równocześnie przestał działać automatyczny pilot i wszystkie zespoły pokładowego komputera.
„Słyszał — powtórzył sobie w myśli zmartwiały z przerażenia Darek. — A więc radio miał w porządku. Mógł wezwać pomocy na wszystkich pasmach. Z pewnością przyleciałby statek z bazy, a nawet ze stacji. Ale on specjalnie czekał tutaj na taką okazję. Nie chciał ekipy ratunkowej. Chciał zawładnąć rakietą. Przyczaił się”.
Chłopiec przełknął ślinę. Gardło miał suche jak popiół.
— Czego pan chce?
Za jego plecami zabrzmiał krótki śmiech. Był to najmniej miły śmiech, jaki kiedykolwiek słyszały planetoidy.
— Ciekawy jesteś! — rechotał obcy. — Cierpliwości. Dowiesz się wszystkiego. Na razie rób, co Ci każę… i nie bój się. Nie jestem bandytą. Mam tylko tutaj pewną sprawę do załatwienia, a nie mogłem zrobić tego tak, jak sobie zaplanowałem, bo podszedłem wczoraj za blisko tej planetoidy, którą akurat zachciało im się rozwalić. Cudem wyszedłem z tego cało, ale nie wytrzymało moje pudło. Ja naprawdę musiałem nadać s. o. s.
Darek chciał odchrząknąć, ale zakrztusił się. Chwilę kaszlał. Łzy napłynęły mu do oczu.
— Tylko że niekoniecznie na jednym pasmie… — wychrypiał wreszcie.
— Będę krzyczał na cały świat — głos obcego zabrzmiał teraz jakoś dziwnie ponuro — ale dopiero potem. Kiedy zrobię już to, po co przyleciałem z Ziemi.
Читать дальше