— Może pójdziemy na platformę widokową — zaproponował Marek, kierując nieco cielęce spojrzenie w stronę Soni.
— Idźcie — odpowiedział Adam. — Ja skoczę do dyspozytorni i także tam przyjdę.
Pomachał ręką Darkowi, uśmiechnął się do Barbary i wypadł na korytarz. Chłopiec zauważył, że twarz opiekunki Soni jakoś dziwnie pojaśniała. „Faktem jest — stwierdził nie bez pewnej satysfakcji — że musiałaby nie mieć krzty oleju w głowie, żeby nie docenić niektórych przynajmniej za-let Adama”.
Sonia wstała.
— Chcę się przejść — oznajmiła tonem królowej wzywającej dwór do swojego pałacowego parku. — Pójdziesz ze mną, prawda, Darek?
Chłopiec poczuł zamęt w głowie. Zdołał wprawdzie uśmiechnąć się blado do złotowłosej, ale zaraz potem odszukał spojrzeniem Annę. Ta była jednak szalenie zajęta usuwaniem z rękawa swojej bluzy jakichś nie istniejących strzępków.
— Mieliśmy iść na platformę widokową — przypomniał czując, że jego policzki stają się gorące.
— Phi! — parsknęła pogardliwie złocista.
— Chodźmy tam wszyscy — zaproponował nie swoim głosem Marek. Tym razem Anna parsknęła:
— Phi!…
Darek nabrał w płuca powietrza. Z trudem odrywając wzrok od czarnej grzywki, powiedział do Soni;
— Tam jest naprawdę ładnie. Wielka gwiazda odwróciła się plecami do mniejszej gwiazdy, darząc z kolei uśmiechem Marka.
— Ty także uważasz, że na tej waszej platformie jest coś godnego widzenia? — spytała tonem osoby z natury skłonnej do poświęceń.
Zagadnięty przełknął ślinę i przytaknął ruchem głowy. Anna roześmiała się głośno, ale natychmiast umilkła.
— No, to chodźmy — powiedziała słodziutkim głosikiem Sonia, podchodząc do jej brata.
Twarz złocistej znowu była uosobieniem aniel-skości. Darkowi zrobiło się jakoś głupio. Przecież dźwięczały mu jeszcze w uszach jej słowa, kiedy mówiła o swoim charakterze. To przedziwne — żeby znać siebie tak dobrze jak ona, a równocześnie nie robić nic, by choć trochę podreperować tę własną opinię o sobie.
Salę opuścili jako ostatni. Barbara wraz ze szpakowatym, który coś do niej mówił, szli tuż przed nimi. Dwa kroki za szpakowatym dreptał przygarbiony Mammea. Lwizwis, Grath, Bo i Werwus dawno już zniknęli w korytarzu.
Na platformie widokowej, czyli w sali z przeźroczystą ścianą, tym razem paliły się wszystkie lampy. Anna podeszła do kontaktu i zgasiła światło. Sięgnęła po swój komunikator, potrzymała go chwilę przy czarnej główce, po czym oświadczyła spoglądając na Barbarę:
— Niestety i dzisiaj nie będziemy mogli wyjść na zewnątrz. Znowu zapowiedzieli eksplozję. Z windy wypadł Adam.
— Darku! — krzyknął przytrzymując nogą drzwi kabiny, żeby się nie zamknęły. — Chodź prędko! Lecimy!
— Dokąd? — spytał błyskawicznie Marek. — Dokąd? — powtórzył jak echo szpakowaty.
Barbara spojrzała na niego ze zdumieniem. Zdziwił się także Adam.
— Przepraszam… — powiedział zmienionym tonem i urwał.
— Teraz nie wolno startować — wymamrotał cicho Mammea. — Na dzisiaj przewidziano kolejną eksplozję.
— Wiem — uciął Adam. — Właśnie dlatego lecę. No, chodź, Darek.
Najwyraźniej chciał pouczyć niepozornego i tego obcego, żeby nie wtrącali się w nie swoje sprawy.
— Lecicie w stronę tej planetoidy? — spytał z ogniem w oczach Marek.
— Aha — potwierdził reporter. — Mam okropny zwyczaj być wszędzie tam, gdzie się coś dzieje. W każdym razie staram się…
Szpakowaty zrobił dwa kroki w ich stronę.
— Nazywam się Stewa — powiedział uprzejmie. — Nie znamy się jeszcze, wczoraj przyleciałem z Ziemi.
— Nie szkodzi — Adam wyszczerzył do niego zęby — ja także przyleciałem wczoraj. Ryska, bardzo mi miło. A teraz przepraszam, ale śpieszę się. Darek, idziesz wreszcie czy nie?
— Jeszcze słówko — szpakowaty nie należał do ustępliwych. — Z pewnych względów bardzo zależy mi na tym, żeby wiedzieć, czy Nerpa zgodził się na ten lot.
Adam chwycił bratanka za łokieć i wepchnął go do windy.
— To chyba moja sprawa, prawda? — rzucił przez ramię. W tym momencie przypadła do niego Anna.
— Niech nas pan weźmie! — wydyszała. — Marek! — odwróciła się do brata, jakby oczekiwała od niego pomocy.
Ten z kolei spojrzał błagalnie na Darka, a Darek zamknął koło, stawiając nagły opór swemu stryjowi, który już zamierzał zatrzasnąć drzwi windy.
Adam wprawdzie zatrzymał się, ale potrząsnął przecząco głową.
— Musielibyście porozmawiać z ojcem, zresztą dostałem tylko dwuosobową rakietę.
— Nie wyłączyłaś komunikatora, Anno — popłynął nagle z głośników poważny baryton Olega Nerpy. — Pan Ryska leci, ponieważ jest reporterem i ma specjalną kartę pilota oraz wszystkie potrzebne uprawnienia. Darek także ma kartę pilota i, o ile wiem, spędził wiele godzin w próżni. Natomiast ty chodzisz dopiero na kurs, a Marek nie ma jeszcze za sobą ani jednego samodzielnego lotu. Musicie poczekać na inną okazję.
— On jest wszędzie — oświadczyła z goryczą Anna — i wszystko słyszy. Czy można normalnie żyć w takich warunkach?
— Ma pan jeszcze jakieś pytania? — Adam posłał szpakowatemu najbardziej ujmujący ze swoich uśmiechów.
— Nie — wycofał się zagadnięty.
Darek włączył w myśli szpakowatego, vel Stewę, jak przybysz się przedstawił, do grona podejrza-nych.
Stanowczo zbyt wiele ludzi interesuje się na tej dziwnej stacji tym, co widzieli lub słyszeli inni. A także tym, co ci inni zamierzają zrobić.
Rakieta była nie tylko dwuosobowa, ale mniejsza od wszystkich, z jakimi Darek miał kiedykolwiek do czynienia. Fotele obu pilotów stały tak blisko siebie, że chłopiec czuł przylegające do niego ramię Adama. Tuż nad ich głowami widniał wąski, potrójny ekran, pod nim sterczał pulpit sterowniczy. Po prawej ręce Darka znajdowała się przystawka automatycznego pilota i klawiatura pokładowego komputera.
Byli w pełnym próżniowym rynsztunku. Podróż zapowiadała się ciekawie.
Kilkanaście sekund po starcie, kiedy minęło. pierwsze przeciążenie, Darek spytał, dokąd właściwie lecą.
— Do drugiego dyspozytora, Abarta — odpo-wiedział Adam nie spuszczając wzroku z tablicy wskaźników.
— Widzisz ten namiar? — wskazał chłopcu jasnozieloną linię przecinającą tarczę jednego z ekranów. — To sygnał bazy, do której lecimy. Poprowadzi nas jak po sznurku.
— To nie będziemy w pobliżu eksplozji?
— W pobliżu takiej eksplozji — z tonu Adama wynikało, że reporter się uśmiecha — mógłbyś znaleźć się tylko raz w życiu. Wyparowalibyśmy razem z naszym stateczkiem jak kropla wody wrzucona do hutniczego pieca. Lecimy więc do bazy dyspozytora ruchu — dodał szybko, jakby sobie przypomniał śmierć starszego brata, ojca Darka, i doszedł do wniosku, że należy zmienić temat. — Zbudowali ją na numerze dziewięćset sześćdziesiątym trzecim, maleńkiej planetoidzie stanowiącej akurat centrum przyszłego miasta. Jego budowniczowie podzielili się na dwie grupy, jedna pracuje na stacji pod kierownictwem Nerpy, a druga bezpośrednio w przestrzeni czuwa nad transportem i montażem. Szefem tej drugiej grupy jest właśnie Abart, do którego lecimy. Nie zostaniemy zresztą u niego. Obiecał wskazać nam bezpieczną orbitę, z której będziemy wszystko widzieć jak na dłoni. Muszę mieć dobre zdjęcia — wskazał pulpit zarzucony reporterskimi datorami, kamerami i antenkami.
Nie rozwijali dużej szybkości. Stateczek co chwilę zmieniał kurs, hamował i znowu przyśpieszał, by po kilkunastu sekundach wejść w kolejny łuk. Automatyczny pilot skrupulatnie i bezbłędnie wypełniał polecenia napływające z docelowej bazy.
Читать дальше