— Tutaj roi się od małych, mniejszych i całkiem malutkich planetek czy raczej okruchów skalnych najspokojniej wędrujących sobie przestrzenią — powiedział w pewnej chwili Adam. — Nie można się śpieszyć. Zresztą — spojrzał na zegarek — mamy masę czasu.
— Muszę wrócić po południu — przypomniał Darek — inaczej Lwizwis zrobi ze mnie jajecznicę.
— Nie dopuścimy do tego— zapewnił poważnie Adam. — W zeszłym roku spędziłem trzy miesiące na wyspach rezerwatu tahitańskiego. — oświadczył nagle pozornie od rzeczy. — Było nas tylko czworo, siedzieliśmy na maleńkim atolu koralowym i przez ostatnie trzy tygodnie jedliśmy wyłącznie jaja tamtejszych mew. Bez soli — dodał z niewymownym wstrętem — bo i tę miał przywieźć dopiero jacht, na który czekaliśmy. Powiedziałem sobie, że do końca życia nie spojrzę na jajecznicę. A ponieważ na ciebie patrzeć muszę, nie dopuszczę, by Lwizwis… Tak, słucham? — rzucił nie zmienionym tonem.
— Uwaga. „Smyk” — odezwały się obcym męskim głosem słuchawki wewnątrz próżniowych kasków. — Tu Abart. Wszystko w porządku?
— Tu „Smyk” — powiedział Adam i Darek przypomniał sobie, że taką właśnie nazwę nosiła ich rakietka. Nazwa ta była wytrawiona tuż pod dziobem dużymi, prostymi literami, które kiedyś mogły mieć piękną, amarantową barwę.
— Jestem na kursie — mówił dalej Adam. — Odległość…
— Poczekaj — Abart nie pozwolił mu skończyć. — Uważaj, „Smyk”. zmiana kursu. Nie możesz teraz lądować. Pole startowe mam zajęte przez ciężarówce, które wracają z rejonu eksplozji. Nie poradzę sobie z tym wcześniej niż za piętnaście minut. Może nawet dwadzieścia. Musisz wejść na orbitę i poczekać.
Adam pomyślał chwilę
— Tu „Smyk” — odezwał się wreszcie. — Zrozumiałem. Chciałbym jednak być przy przygotowaniach. Czy nic nie da się zrobić?
Słuchawki milczały jakiś czas.
— Jeden z was mógłby lądować w samym skafandrze — odpowiedział w końcu drugi dyspozytor, bez przesadnego entuzjazmu. — Ale rakieta nie. Nie mam dosłownie centymetra kwadratowego wolnej przestrzeni.
— No, to nic z tego — w głosie Adama brzmiało źle zamaskowane rozczarowanie. — Podaj nowy kurs.
Darek położył stryjowi rękę na ramieniu.
— Posłuchaj — rzucił szybko — jeśli chcesz, możesz lądować. Niech mi tylko baza podaje dane dotyczące kursu, a mogę siedzieć sam na orbicie nawet przez tydzień. Robiłem to już wiele razy.
Darek robił to rzeczywiście i Adam o tym wiedział. Ale zawahał się.
— A jeśli coś się stanie? — mruknął niepewnie. Darek uśmiechnął się. Wiedział, że Adam połknął już haczyk i teraz marzy tylko o tym, aby dać się przekonać.
— Nie wiesz przypadkiem, co może się przytrafić rakiecie idącej po orbicie z dobrze wyliczonym kursem? Jeśli natomiast chodzi o meteoryty, inwazję obcej cywilizacji lub kosmiczne krasnoludki, to czy sądzisz, że twoja obecność odstraszyłaby je od „Smyka”?
Adam zamyślił się.
— „Smyk”, tu Abart. Wasza rakieta idzie po nowym kursie. Za chwilę miniecie bazę i wejdziecie na orbitę.
— Teraz albo nigdy — mruknął Darek.
— Tu „Smyk” — Adam zdecydował się wreszcie. — Uwaga, baza. Awaryjne lądowanie pilota. Przekazywać polecenia i namiar aparaturze skafandra. Wyłączam się z sieci pokładowego komputera. Przechodzę do śluzy.
Darek poczuł dotknięcie ręki Adama na swoim ramieniu. To dotknięcie wyrażało wszystko: prośbę, aby chłopiec zrozumiał, że reporter naprawdę musi być przy tych przygotowaniach, przeprosiny za pozostawienie go samotnego na pokładzie, a wreszcie zachętę do wytrwania. Tej ostatniej Darek nie potrzebował. Zresztą nie poczuł nawet, kiedy ręka Adama zniknęła z jego ramienia. Skupił całą uwagę na pulpicie sterowniczym i na ekranach. Tarcza jednego z nich przekazywała już obraz maleńkiej nieregularnej bryły wirującej powoli w próżni. Dokoła była czerń i gwiazdy. Na mikroskopijnym okruchu lądu, gdzie znajdował się dyspozytor Abart, widniało niemal niewidoczne światełko, które w rzeczywistości na pewno było potężnym reflektorem.
— Uwaga, Darek — zaszemrał w słuchawkach głos Adama — właz otwarty.
Chłopiec szybko zlustrował wskaźniki. Na pulpicie paliła się pomarańczowa lampka.
— Tak; właz otwarty — powtórzył. Sprawdził namiar i dodał: — Uwaga, baza. Uwaga, Abart. Pilot przygotowany do opuszczenia statku.
— Uwaga, „Smyk” — padła natychmiast odpowiedź — wprowadzam korekturę kursu. Czy pilot widzi namiarowy sygnał?
— Pilot gotów — głos Adama.
— Wszystko gotowe — uzupełnił Darek.
— Zaczynam odliczanie — rzucił Abart. — Wkrótce będziecie bezpośrednio nad bazą. Potem zaczniecie się szybko oddalać. Siedem… sześć… pięć… cztery…
— Trzymaj się, Darek. Wylądujesz, kiedy Abart będzie miał wolne pole. Stacja da sygnał i automatyczny pilot sam naprowadzi statek.
— …trzy… dwa…
— Powodzenia, Adam. Nie zgub się.
— …jeden…
— Cześć, stary— zaśmiał się reporter — będę biegł od gwiazdy do gwiazdy. Nie zabłądzę.
— …zero…
Pomarańczowe światełko na pulpicie zgasło. Zielona linia kursu na ekranie przesunęła się odrobinę w lewo.
— Właz zamknięty — zameldował komputer.
— Tu „Smyk” — powiedział Darek — właz zamknięty. Co z Adamem?
Dłuższą chwilę czekał na odpowiedź. Statek leciał w takiej pozycji, że Darek na żadnym z ekranów nie mógł dostrzec maleńkiej sylwetki reportera zagubionego w bezgranicznej, czarnej przestrzeni. To znaczy jego sylwetki i tak nie mógłby dostrzec. Wiedziałby jednak, gdzie Adam jest. Jego drogę wskazywałby mały, błękitny płomyczek gazowego pistoleciku, którego odrzut pozwalał człowiekowi pokonywać samotnie niewielkie odległości w próżni.
— Uwaga, „Smyk” — usłyszał.
— Tu „Smyk”.
— Poprawka kursu. Musimy zmienić tor niektórych bezzałogowych ciężarowców przygotowujących się do pracy w rejonie wybuchu. Wejdziesz na ciasną orbitę wokół Hidalga. Dystans pokonasz w ciągu dziesięciu minut. Tam będziesz bezpieczny. „Smyk”?
— Słucham.
— Adam Ryska wylądował. Jest obok mnie w dyspozytorni. Pozdrawia cię.
— Tu „Smyk”. Wchodzę na nowy kurs. Mam go już na ekranie. Pozdrawiam Adama.
— Trzymaj ten kurs. To na razie, „Smyk”.
— Na razie, panie Abart.
Planetoida Hidalgo była niedaleko. Darek obserwował wijącą się leniwie linię kursu. Zboczyła lekko w prawo, po czym ponownie stanęła w pionie. W rzeczywistości ta nitka biegła przez przestrzeń tak prosto, jak to tylko w tej przestrzeni było możliwe. Łuk zatoczyła nie ona, a sam stateczek, na którego pokładzie znajdował się chłopiec z Ganimeda.
Rakietka szła podanym z bazy kursem, światełka wskaźników mrugały uspokajająco, radio milczało. Chłopiec rozparł się wygodnie w fotelu i odetchnął głęboko.
Cóż to za cudowna rzecz — te niewidoczne drogi wśród gwiazd. Jak dobrze mieć kartę pilota i krążyć tymi drogami, które tylko pozornie są puste. Bo przecież nawet i tutaj…
Darek właśnie zaczął sobie przypominać wszystko, co słyszał o niespodziewanych spotkaniach na drogach w przestrzeni, gdy nagle jedna z niewidocznych dotąd lampek w pulpicie sterowniczym zabłysła ostrą czerwienią. Równocześnie rakietka zaczęła gwałtownie zwalniać.
„Za wcześnie” — przemknęło chłopcu przez myśl. Rzut oka na tablicę przekonał go, że się nie myli. Za wcześnie. Co najmniej o trzy minuty.
Читать дальше