W tym momencie wezwała mnie Baza. Sidorow chciał mówić z Komowem.
— Komow jest na kontakcie — powiedziałem z przykrością.
— Kontakt się zaczął?
— Jeszcze nie. Czekamy. Sidorow zakasłał.
— No dobrze, później się z nim połączę. To nic pilnego. — Na chwilę zamilkł. — Denerwujecie się?
Zastanowiłem się, jak sprecyzować swoje wrażenia.
— Nie żebyśmy się denerwowali… Tylko jakoś straszno. Jak we śnie. Jak w bajce.
Sidorow westchnął.
— Nie będę wam przeszkadzać — powiedział. — Życzę powodzenia.
Podziękowałem. Następnie położyłem łokcie na pulpicie, wsparłem brodę na dłoniach i znowu próbowałem określić swoje wrażenia. Tak bardzo to dziwne. Człowiek i nieczłowiek. Właściwie to nie można go nazwać człowiekiem. Ludzkie dziecko wychowane przez wilki wyrasta na wilka. Przez niedźwiedzie — na niedźwiedzia. A gdyby do wychowywania takiego malca zabrała się ośmiornica? Zamiast zjeść zaczęłaby go wychowywać… Zresztą nawet nie o to chodzi. I wilk, i niedźwiedź, i ośmiornica — są pozbawione rozumu. W każdym razie tego, co ksenologowie zwykli nazywać rozumem. A jeśli naszego Mowgli wychowały istoty rozumne, ale jednocześnie do pewnego stopnia ośmiornice? A nawet znacznie bardziej nam obce niż ośmiornice… A przecież to one nauczyły go wytwarzania obronnych fantomów mimikry — ludzki organizm nie dysponuje niczym, co umożliwiałoby takie sztuki, a więc nauczono go tego specjalnie… Poczekajcie, a po co mu mimikra? Przed kim on ma się bronić? Planeta jest przecież pusta! A więc nie jest pusta.
Wyobraziłem sobie ogromne jaskinie, zalane widmowym liliowym światłem, ponure zaułki, w których czai się śmiertelne niebezpieczeństwo, i małego chłopca skradającego się wzdłuż lepkiej ściany, gotowego w każdej chwili zniknąć, roztopić się w niepewnym blasku i porzucić na pastwę wroga tylko swój drgający niewyraźny cień. Biedny mały! Trzeba go natychmiast stąd zabrać!… Stop. To wszystko zawracanie głowy. Tak nigdy nie bywa. Nigdy nie jest tak, żeby istniało złożone rozumne życie na wysokim szczeblu rozwoju i żeby wokół niego nie kipiało życie inne mniej skomplikowane, bardziej uproszczone, zwykłe głupie życie. Ile tu odkryto gatunków żywych istot? Ni to jedenaście, ni to dwanaście — a rozpiętość od wirusa do ludzkiego dziecka. Coś tu nie gra. Dobra, niedługo się dowiemy. Mały nam wszystko opowie. A jeśli nie opowie? Czy ludzkie wilczęta dużo opowiedziały ludziom o wilkach? A więc na co liczy Komow? Ogarnęło mnie pragnienie, żeby zaraz, natychmiast zapytać Komowa, na co właściwie liczy?
Van der Hoose odczytał ostatnią depeszę, wyciągnął się w fotelu, założył dłonie na kark i powiedział w zadumie:
— Przecież ja znałem Siemionowów. Muszę wam powiedzieć, że to byli wspaniali i zarazem bardzo dziwni ludzie. Romantycy. Oczywiście, Szura znał wszystkie starodawne prawa i wiecznie je cytował. Nam wydawały się śmieszne i głupie, ale on znajdował w nich jakiś urok… Katastrofa, agonia, na statek wdzierają się straszne potwory… Zniszczyć dziennik pokładowy, zatrzeć swój ślad w przestrzeni — przecież na drugim końcu śladu jest Ziemia! Tak, to bardzo do niego podobne. — Van der Hoose zamilkł. — Zresztą takich, którzy szukają samotności, jest znacznie więcej, niż nam się zdaje. Przecież samotność to nie taka zła rzecz, jak sądzicie?
— Nie dla mnie — krótko powiedziała Majka nie odrywając oczu od ekranu.
— To dlatego, że jesteś młoda — powiedział Van der Hoose. — W twoim wieku Szura Siemionow też lubił się przyjaźnić z wieloma ludźmi, po to, by wielu ludzi przyjaźniło się z nim. I po to, żeby razem pracować — w dużym wesołym towarzystwie. I żeby organizować tajfuny mózgów i pracować na najwyższych obrotach, żeby ze wszystkimi współzawodniczyć, wszystko jedno w jakiej dziedzinie — w skokach na skrzydłach, w ilości dowcipów na jednostkę czasu, w zapamiętywaniu ogromnych tablic matematycznych… we wszystkim. A wi przerwach śpiewać na całe gardło pod nekofon piosenki własnego pióra… — Van der Hoose westchnął. — Ale później to zwykle mija, kiedy przychodzi pierwsza prawdziwa miłość… Zresztą ja akurat niewiele wiem na ten temat. Wiem tylko, że w dwudziestym pierwszym roku Szura z Mary weszli w skład grupy wolnego rekonesansu. Od tego czasu właściwie już ich więcej nie widziałem. Tylko raz jeden rozmawiałem z nimi jeszcze przez wideo… Byłem wtedy dyspozytorem i Szura prosił o pozwolenie na start z Pandory. — Van der Hoose znowu westchnął. — Nawiasem mówiąc, ojciec Szury, Paweł Aleksandrowicz, żyje do dzisiaj. Trzeba będzie koniecznie do niego wpaść, kiedy wrócimy… — Umilkł na chwilę. — Jeśli chcecie wiedzieć — oświadczył — zawsze byłem przeciwnikiem wolnego rekonesansu. Archaizm. Włóczą się samotnie po kosmosie, zewsząd grozi niebezpieczeństwo, pożytek dla nauki minimalny, a czasami nawet przeszkadzają innym… Pamiętacie historię z Kamerherrem? Tacy jak on udają, że kosmos już jest opanowany, że my ludzie czujemy się w kosmosie jak w domu. To nieprawda. I nigdy nie będzie prawdą. Kosmos zawsze będzie kosmosem, a człowiek zawsze zostanie tylko człowiekiem. Będzie dysponował coraz większym doświadczeniem, ale nawet największe doświadczenie nie sprawi, że kosmos stanie się naszym domem… Moim zdaniem Szura i Mary w końcu niczego w kosmosie nie znaleźli, w każdym razie niczego takiego, o czym warto by opowiadać choćby podczas obiadu w niesie.
— Ale za to byli szczęśliwi — nie odwracając głowy powiedziała Majka.
— Dlaczego tak myślisz?
— Bo inaczej by wrócili! Nie musieli niczego szukać, i tak byli szczęśliwi? — Majka gniewnie spojrzała na Van der Hoosego. — Czego w ogóle warto szukać oprócz szczęścia?
— Mógłbym ci odpowiedzieć, że ten, kto. jest szczęśliwy, niczego nie szuka — powiedział Van der Hoose — ale nie jestem przygotowany do takich głębokich rozważań, zresztą i ty również, nie sądzisz? Wcześniej czy później, zaczniemy przenosić pojęcie szczęścia na ahumanoidów…
— Na pokładzie! — rozległ się głos Komowa. — Nie przerywać obserwacji!
— To właśnie chciałem powiedzieć — stwierdził Van der Hoose i Majka znowu się odwróciła.
Teraz patrzyliśmy na ekrany wszyscy troje. Słońce było całkiem nisko, wisiało nad samymi szczytami i na wzgórzach leżały już cienie. Jarzył się blaskiem pas startowy, czapa mgły nad grzęzawiskiem zdawała się ciężka i nieruchoma, a sam jej czubek prześwietlony słonecznym światłem nabrał barwy jaskrawofioletowej. Wszystko wokół było nieruchome, nawet Komow.
— Piąta godzina — niegłośno powiedział Van der Hoose. — Czy to przypadkiem nie pora na obiad? Giennadij, kiedy chcesz jeść?
— Nic mi nie potrzeba — powiedział Komow. — Wszystko, co może się przydać, zabrałem ze sobą. Ale wy zjedzcie, potem możecie mieć co innego na głowie.
Wstałem.
— Idę gotować. Co zamawiacie?
W tym momencie odezwał się Van der Hoose.
— Widzę.
— Gdzie? — natychmiast zapytał Komow.
— Idzie brzegiem w naszym kierunku od strony lodowca. Jakieś sześćdziesiąt stopni w lewo, jeśli patrzeć od ciebie w stronę statku.
— Aha — powiedziała Majka. — Ja też widzę. Idzie rzeczywiście.
— Nie widzę! — niecierpliwie powiedział Komow. — Podajcie współrzędne według dalmierza.
Van der Hoose wsunął twarz w ramę dalmierza i podyktował współrzędne. Teraz ja też zobaczyłem — samym skrajem czarnej wody, bez pośpiechu, jakby niechętnie, posuwała się w stronę statku zielonkawa, dziwnie przekrzywiona figurka.
Читать дальше