Na wszystkich rysunkach występowała w niezliczonych wariantach Mona Aamons Monzano jako mała dziewczynka.
— Czy… czy tutaj pracował ojciec Mony? — spytałem.
— Tak. To on jest tym Finem, który zaprojektował Dom Nadziei i Miłosierdzia w Dżungli.
— Wiem.
— Ale nie o tym chciałem z panem rozmawiać.
— Czy chodzi może o pańskiego ojca?
— Chodzi o pana. — Frank położył mi rękę na ramieniu i spojrzał mi w oczy. Chciał w ten sposób stworzyć nastrój intymnego porozumienia, ale wywołał tylko we mnie uczucie odrazy. Jego głowa wyglądała jak oślepiona światłem cudaczna mała sowa, siedząca na wysokim białym słupie.
— Może przejdziemy od razu do rzeczy?
— Nie ma sensu owijać w bawełnę — powiedział Frank. — Znam się trochę na ludziach i widzę, że z pana jest równy gość.
— Dziękuję.
— Myślę, że między nami możemy nazywać rzeczy po imieniu.
— Bez wątpienia.
— Nasze interesy się zazębiają.
Poczułem ulgę, kiedy zdjął rękę z mojego ramienia. Złączył palce obu rąk na kształt trybów dwóch kół zębatych. Jedna ręka miała, jak sądzę, przedstawiać jego, a druga mnie.
— Jesteśmy sobie nawzajem potrzebni — powiedział i poruszył palcami, demonstrując mi działanie kół zębatych.
Milczałem przez chwilę, nie zdradzając niczym swojej dezaprobaty.
— Rozumie pan, co mam na myśli? — spytał wreszcie Frank.
— Pan i ja mamy coś wspólnie zrobić, czy tak?
— Tak jest! — klasnął w ręce Frank. — Pan jest człowiekiem światowym, przyzwyczajonym do publicznych wystąpień, ja zaś jestem specem od techniki, przyzwyczajonym do manipulowania za kulisami.
— Skąd może pan wiedzieć, jaki ja jestem? Przecież dopiero co się poznaliśmy.
— Pańskie ubranie, sposób wyrażania się… — Położył mi z powrotem rękę na ramieniu. — Widać od razu, że z pana jest równy gość!
— Już pan to mówił.
Frank miał nadzieję, że z entuzjazmem podchwycę jego myśl, ale ja wciąż jeszcze byłem w lesie.
— Czy mam rozumieć, że chce mi pan zaproponować jakąś pracę tutaj, na San Lorenzo? — spytałem.
Frank klasnął w dłonie. Był zachwycony.
— Tak jest! Co by pan powiedział na sto tysięcy dolarów rocznie?
— Wielki Boże! — krzyknąłem. — Co mam robić za te pieniądze?
— Prawie nic. Co wieczór będzie pan pijał ze złotych pucharów i jadał ze złotych talerzy. I będzie pan miał własny pałac.
— Co to za posada?
— Prezydenta Republiki San Lorenzo.
88. DLACZEGO FRANK NIE MÓGŁ ZOSTAĆ PREZYDENTEM?
— Ja mam być prezydentem? — wyjąkałem.
— A któż inny? — Bzdura!
— Nie może pan odmawiać tak bez zastanowienia — powiedział Frank, wpatrując się we mnie z napięciem.
— Nie!
— Przecież pan się nawet nie zastanowił.
— Nie muszę się zastanawiać, żeby wiedzieć, że to szaleństwo.
Frank znowu złączył palce obu rąk.
— Będziemy pracować razem. Będę stał zawsze za panem.
— Rozumiem. W ten sposób jak mnie rąbną, to i pan dostanie.
— Jak to rąbną?
— Zastrzelą! Zamordują!
Frank był zaskoczony.
— Dlaczego ktoś miałby do pana strzelać?
— Żeby zostać prezydentem.
Frank potrząsnął głową.
— Nikt z mieszkańców San Lorenzo nie chce zostać prezydentem — uspokoił mnie. — To jest sprzeczne z ich religią.
— Czy pańska religia także na to nie pozwala? Myślałem, że to pan ma być następnym prezydentem.
— Ja… — zająknął się Frank speszony.
— Co pan? — spytałem.
Frank spojrzał na ścianę spadającej wody, która zasłaniała otwór jaskini.
— Według mnie dojrzałość polega na tym, że człowiek wie, gdzie kończą się jego możliwości.
W swoim określeniu dojrzałości Frank zbliżył się do Bokonona. “Dojrzałość — powiada Bokonon — jest gorzkim rozczarowaniem, na które nie ma lekarstwa, chyba że uznamy za jakieś lekarstwo śmiech.”
— Zdaję sobie doskonale sprawę ze swoich możliwości — mówił dalej Frank. — Mam ten sam brak co ojciec.
— Tak?
— Mam mnóstwo znakomitych pomysłów podobnie jak i mój ojciec — mówił Frank do wodospadu — i podobnie jak on nie umiem rozmawiać z ludźmi.
— Więc jak, przyjmie pan tę posadę? — zapytał z nadzieją w głosie Frank.
— Nie.
— To może pan zna kogoś, kto chciałby ją przyjąć?
Frank demonstrował klasyczny przykład tego, co Bokonon nazywa dufflą. Duffla następuje wtedy, gdy losy wielu tysięcy ludzi znajdą się w ręku stuppy. Stuppa oznacza pijane dziecko we mgle.
Roześmiałem się.
— Co w tym śmiesznego?
— Proszę nie zwracać uwagi na mój śmiech — powiedziałem. — jestem pod tym względem nieco zboczony.
— Śmieje się pan ze mnie?
Potrząsnąłem głową.
— Nie.
— Słowo honoru?
— Słowo honoru.
— Ze mnie zawsze się wyśmiewali.
— Może się panu zdawało?
— Przezywali mnie. To nie było złudzenie.
— Ludzie są czasem nietaktowni nie zdając sobie z tego sprawy — zaproponowałem bez większego przekonania.
— Wie pan, jak mnie przezywali?
— Nie.
— Wołali za mną: “Hej, X-9, gdzie idziesz?”
— Nie wydaje mi się to takie straszne.
— Tak mnie przezywali — mówił Frank, pogrążony w ponurych wspomnieniach. — Tajny Agent X-9.
Nie przyznałem się, że już o tym słyszałem.
— Gdzie idziesz, X-9? — powtórzył Frank.
Wyobraziłem sobie tych prześladowców, wyobraziłem sobie, dokąd zagnał ich los. Dowcipnisie pokrzykujący wtedy na Franka teraz na pewno posłusznie wykonywali śmiertelnie nudną pracę w zakładach General Forge and Foundry, w firmie Siła i Światło albo w przedsiębiorstwie telefonicznym.
A tutaj, słowo daję, stał przede mną Tajny Agent X-9, generał major, i proponował mi objęcie posady króla. A wszystko to w jaskini pod tropikalnym wodospadem.
— Byliby nieźle zdziwieni, gdybym tak przystanął i powiedział im, dokąd idę.
— Czy to znaczy, że miał pan jakieś przeczucia, dokąd pan dojdzie? — Było to bokononistyczne pytanie.
— Szedłem do sklepu “U Jacka” — odpowiedział, nie zdając sobie sprawy z zawodu, jaki mi sprawia.
— Ach, tak?
— Wiedzieli, dokąd idę, ale nie wiedzieli, co ja tam naprawdę robię. Byłaby to dla nich niezła niespodzianka, szczególnie dla dziewczyn. Dziewczyny myślały, że ja nie mam pojęcia o kobietach.
— A co się tam naprawdę działo?
— Dzień w dzień rżnąłem żonę Jacka. Dlatego stale zasypiałem w szkole na lekcjach. Dlatego nigdy w pełni nie rozwinąłem swoich możliwości.
Wreszcie oderwał się od swoich ponurych wspomnień.
— Niech pan zostanie prezydentem San Lorenzo. Przy pańskiej osobowości będzie pan na pewno dobrym prezydentem. Bardzo proszę!
Noc, jaskinia, wodospad — i kamienny anioł z Ilium…
Dwieście pięćdziesiąt tysięcy papierosów, trzy tysiące litrów alkoholu, dwie żony i brak żony…
I to, że nigdzie nie czeka na mnie miłość…
I beznadziejna egzystencja marnego dziennikarzyny…
I Pabu, księżyc, i Borasisi, słońce, i ich dzieci…
Wszystko to sprzysięgło się, tworząc jeden kosmiczny vin-dit, jedno potężne pchnięcie w objęcia bokononizmu, w przekonanie, że moim życiem kieruje Bóg, który zleca mi wykonanie jakiejś pracy.
Skapitulowałem wewnętrznie, ulegając temu, co wydało mi się naciskiem mojego vin-ditu.
Читать дальше