Oderwałem wzrok od swojej lektury. Pierwsza melodia dobiegała końca. Igła gramofonu przebywała powoli przestrzeń dzielącą ją od następnego kawałka, który, jak się dowiedziałem z koperty, nosił nazwę Dragon Blues .
Meade Lux Lewis zagrał zaledwie cztery takty, kiedy włączyła się Angela Hoenikker.
Grała z zamkniętymi oczami.
Byłem oszołomiony.
Angela była wspaniała.
Improwizowała do muzyki syna kolejarza; przechodziła od melodyjnej liryki do chrapliwej lubieżności, od przejmującej lękliwości wystraszonego dziecka do widzeń narkomana.
Jej glissanda opowiadały o niebie, piekle i tym wszystkim, co jest między nimi.
Taka muzyka w zestawieniu z taką kobietą mogła być wytłumaczona tylko przypadkiem schizofrenii albo opętania.
Włosy zjeżyły mi się na głowie, zupełnie jakby Angela tarzała się po podłodze tocząc pianę z ust i mamrocząc po babilońsku.
Kiedy muzyka ucichła, krzyknąłem do Juliana Castle, który również słuchał w osłupieniu:
— Mój Boże, oto jakie jest życie! Któż potrafi zrozumieć z niego choćby odrobinę!
— Daremny trud — powiedział Castle. — Niech pan po prostu udaje, że pan rozumie.
— Bardzo dobra rada — powiedziałem tracąc nagle cały entuzjazm. Castle zacytował kolejny wiersz:
Tygrys polować musi
I latać musi ptak,
A człowiek musi się głowić: czemu? dlaczego? jak?
Aż kiedyś tygrys zaśnie
I ptak na gałąź sfrunie,
A człowiek wmówi sobie, że wszystko już rozumie.
— Skąd to? — spytałem.
— Skąd, jeśli nie z Księgi Bokonona?
— Chciałbym ją kiedyś przeczytać.
— Egzemplarze jej są bardzo rzadkie — powiedział Castle. — Nigdy nie była wydrukowana. Jest przepisywana odręcznie. I oczywiście nie ma czegoś takiego jak pełne wydanie, gdyż Bokonon codziennie dodaje coś nowego.
— Religia! — krzyknął pogardliwie mały Newt.
— Proszę? — spytał Castle.
— Widzi pan kota? — spytał Newt. — Widzi pan kołyskę?
Generał major Franklin Hoenikker nie przybył na kolację.
Zatelefonował i oświadczył, że chce rozmawiać tylko ze mną i z nikim innym. Powiedział mi, że czuwa przy łożu “Papy” i że “Papa” umiera w strasznych cierpieniach. Mówił głosem człowieka samotnego i przestraszonego.
— Może w takim razie pojadę do swojego hotelu — powiedziałem — i spotkamy się, kiedy kryzys minie.
— Nie, nie, nie. Proszę zostać na miejscu! Chcę, żeby był pan tam, gdzie będę mógł natychmiast skontaktować się z panem.
Bał się, że mu gdzieś zginę. Nie mając pojęcia, skąd bierze się to jego zainteresowanie moją osobą, ja też poczułem strach.
— Czy może mi pan powiedzieć z grubsza, o co chodzi? — spytałem.
— Nie przez telefon.
— Czy to ma związek z pańskim ojcem?
— Chodzi o pana.
— O coś, co zrobiłem?
— O coś, co pan zrobi.
Usłyszałem w słuchawce gdakanie kury. Potem otworzono drzwi i rozległy się dźwięki ksylofonu. Była to znowu melodia Gdy kończy się dzień . Potem drzwi zamknięto i muzyka ucichła.
— Byłbym bardzo wdzięczny, gdyby dał mi pan przynajmniej do zrozumienia, na czym ma polegać to moje zadanie, tak żebym mógł się przygotować — powiedziałem.
— Zah-mah-ki-bo.
— Co?
— To taki bokononistyczny termin.
— Nie znam żadnych bokononistycznych terminów.
— Czy jest tam Julian Castle?
— Jest.
— Niech pan jego zapyta — powiedział Frank. — Muszę już iść.
Frank odłożył słuchawkę. Spytałem więc Juliana Castle, co to znaczy zah-mah-ki-bo.
— Chce pan usłyszeć prostą odpowiedź czy pełną?
— Zacznijmy od prostej.
— Przeznaczenie, nieunikniony los.
83. DOKTOR SCHLICHTER VON KOENIGSWALD WYRÓWNUJE RACHUNEK
— Rak — stwierdził Julian Castle, kiedy w czasie obiadu opowiedziałem mu, że “Papa” umiera w mękach.
— Rak czego?
— Prawie wszystkiego. Mówi pan, że on dziś zemdlał na trybunie honorowej?
— Ależ tak — powiedziała Angela.
— To skutek narkotyków — oświadczył Castle. — Doszedł teraz do tego, że narkotyki i ból równoważą się nawzajem. Zwiększenie dawki narkotyków oznaczałoby pewną śmierć.
— Myślę, że sam bym się zabił — mruknął Newt.
Siedział w czymś w rodzaju wysokiego składanego fotela, który wszędzie z sobą zabierał. Był on zrobiony z aluminiowych rurek i z płótna.
— Lepsze to niż siedzieć na słowniku, atlasie i książce telefonicznej — powiedział rozkładając swój fotel.
— Tak właśnie zrobił kapral McCabe — powiedział Castle. — Mianował swego kamerdynera następcą i strzelił sobie w łeb.
— Też rak? — spytałem.
— Na pewno nie wiem, ale nie przypuszczam. Według mnie zniszczyła go konieczność czynienia wyłącznie zła. Wszystko to było jeszcze przed moim przybyciem.
— Co za wesoły temat do rozmowy — powiedziała Angela.
— Wszyscy chyba zgodzą się ze mną, że żyjemy w wesołych czasach — powiedział Castle.
— A ja myślę, że poświęcając swoje życie dla dobra innych ma pan więcej powodów do radości z życia niż inni ludzie — powiedziałem.
— Miałem też kiedyś jacht.
— Nie rozumiem.
— Posiadacz jachtu również ma więcej powodów do radości niż pozostali ludzie.
— Jeśli to nie pan jest lekarzem “Papy”, to kto go leczy?
— Jeden z moich lekarzy, niejaki doktor Schlichter von Koenigswald.
— Niemiec?
— Mniej więcej. Był przez czternaście lat w SS, w tym przez sześć lat jako lekarz obozowy w Oświęcimiu.
— Odprawia teraz pokutę w Domu Nadziei i Miłosierdzia?
— Tak — odpowiedział Castle — i robi wielkie postępy, ratując ludziom życie na prawo i na lewo.
— To dobrze.
— Tak. Jeśli będzie nadal odrabiał straty z taką szybkością, pracując dzień i noc, to liczba ludzi, którym uratuje życie, zrówna się z liczbą ludzi, których wysłał na tamten świat, w roku trzytysięcznym dziesiątym.
W trzy godziny po kolacji Franka nadal nie było. Julian Castle przeprosił i odjechał do swego Domu Nadziei i Miłosierdzia w Dżungli.
Angela, Newt i ja siedzieliśmy na wiszącym tarasie. Pięknie wyglądały w dole światła Bolivaru. Na dachu dworca lotniczego Monzano wznosił się wielki, iluminowany krzyż. Poruszany motorem obracał się powoli, atakując cztery strony świata swoją zelektryfikowaną pobożnością.
Na wyspie były jeszcze inne źródła światła, na północ od nas. Góry zasłaniały przed nami same światła, ale widzieliśmy ich odblask na niebie. Spytałem Stanleya, kamerdynera Franka Hoenikkera, co to za światła.
Wskazał mi je od lewej do prawej:
— Dom Nadziei i Miłosierdzia w Dżungli, pałac “Papy”, Fort Jezus.
— Fort Jezus?
— Obóz ćwiczebny naszych żołnierzy.
— Nazwano go imieniem Jezusa Chrystusa?
— Oczywiście. A cóż w tym złego?
Na północy ukazało się nowe źródło światła, które rosło z każdą chwilą. Zanim zdążyłem spytać, co to takiego, okazało się, że są to reflektory samochodów wjeżdżających na przełęcz. Światła zbliżały się w naszą stronę. Był to cały konwój, składający się z pięciu amerykańskich ciężarówek. Na dachach kabin stały gotowe do strzału ciężkie karabiny maszynowe.
Ciężarówki zajechały przed dom i natychmiast wysypali się z nich żołnierze. Od razu przystąpili do pracy, kopiąc okopy i gniazda dla karabinów maszynowych. Wyszedłem ze Stanleyem, aby spytać dowodzącego oficera, co się właściwie dzieje.
Читать дальше