Wysunąłem hipotezę, że pozbawiła nas męskości podobnie beznadziejna sytuacja.
— Myślę, że cała ta zabawa w łóżku miała więcej wspólnego z przedłużaniem gatunku, niż ktokolwiek z nas przypuszczał — zauważył Newt inteligentnie.
— Oczywiście, gdyby znajdowała się wśród nas kobieta w odpowiednim wieku, sytuacja mogłaby ulec radykalnej zmianie. Biedna poczciwa Hazel przekroczyła już wiek, w którym mogłaby urodzić choćby debila.
Okazało się, że Newt ma rozległe wiadomości na temat debilów. Chodził kiedyś do szkoły specjalnej dla dzieci niedorozwiniętych i wśród jego kolegów było wielu debilów.
— Najlepiej z całej klasy pisała taka debilka Myrna. Mam na myśli, oczywiście, charakter pisma, a nie to, co pisała. Boże, przypomniałem sobie o niej po raz pierwszy od wielu lat.
— Czy to była dobra szkoła?
— Pamiętam tylko ulubione słowa naszego dyrektora. Stale beształ nas przez głośniki za jakieś psoty i zawsze zaczynał tymi samymi słowami: “Jestem chory i robi mi się niedobrze…”
— Te słowa zupełnie trafnie oddają to, co ja teraz czuję.
— Może tak właśnie powinien się pan czuć.
— Mówi pan jak bokononista.
— Dlaczego nie? Z tego, co wiem, bokononizm jest jedyną religią, która ma coś do powiedzenia na temat liliputów.
W przerwach między pisaniem swojej książki spędzałem wiele czasu nad Księgą Bokonona, ale nie zauważyłem niczego o liliputach. Byłem wdzięczny Newtowi, że zwrócił na to moją uwagę, gdyż, jak się okazało, kuplet o karzełkach znakomicie wyrażał okrutny paradoks myśli Bokonona, przemożną potrzebę zakłamywania rzeczywistości i absolutną niemożność kłamstwa.
Karzeł — popatrz, jak on stąpa, jak spogląda, jak się puszy!
Widać wie, że każda wielkość jest wielkością duszy.
126. WIĘC GRAJCIE, FLETY, BEZGŁOŚNE PIOSENKI
— Cóż za przygnębiająca religia! — zawołałem i skierowałem naszą rozmowę na temat utopii, czyli tego, co mogłoby być, co powinno być, co może jeszcze będzie, jeśli przyjdzie odwilż.
Ale Bokonon dotarł i tutaj, pisząc cały rozdział na temat utopii. Rozdział Siódmy, zatytułowany Państwo Bokonona . Znajdujemy w nim następujące potworne aforyzmy:
“Ci, którzy posiadają akcje domów towarowych, władają światem.
Zacznijmy nasze Państwo od zorganizowania sieci domów towarowych, sieci sklepów spożywczych, sieci komór gazowych i ustalenia, co będzie naszym sportem narodowym. Potem możemy przystąpić do pisania konstytucji.”
Powiedziałem, że Bokonon jest starym murzyńskim skurwielem, i znowu zmieniłem temat. Mówiłem o znaczeniu bohaterskich czynów jednostek. Jako przykład dawałem w pierwszym rzędzie śmierć, jaką wybrali Julian Castle i jego syn. Podczas szalejącego huraganu wyruszyli oni pieszo do Domu Nadziei i Miłosierdzia w Dżungli, aby zanieść chorym całą nadzieję i miłosierdzie, jakie im jeszcze pozostały. Dostrzegłem również znamię wielkości w śmierci biednej Angeli. Znalazła w ruinach Bolivaru klarnet i natychmiast zagrała, nie troszcząc się o to, czy ustnik nie jest zanieczyszczony lodem-9.
— “Więc grajcie, flety, bezgłośne piosenki…” — szepnąłem ze wzruszeniem.
— Może i pan znajdzie jakiś gustowny sposób odejścia z tego świata — powiedział Newt.
Była to bardzo bokononistyczna uwaga.
Zdradziłem się przed Newtem ze swojego marzenia, aby zdobyć Górę McCabe’a i zatknąć na szczycie jakiś wspaniały symbol. Wypuściłem na moment kierownicę, żeby zademonstrować mu puste ręce, brak jakiegokolwiek symbolu.
— Ale cóż, u diabła, może być odpowiednim symbolem?
Znowu oparłem dłonie na kierownicy.
— Oto nastąpił koniec świata; oto jestem jednym z ostatnich ludzi, a tam wznosi się najwyższa góra w okolicy. Teraz już wiem, co było zadaniem mojego karassu. Mój karass trudził się dniami i nocami przez co najmniej pół miliona lat po to, aby zaprowadzić mnie na ten szczyt.
Pokręciłem głową, bliski płaczu.
— Ale cóż, u Boga Ojca, mam trzymać w ręku?
Zadając to pytanie wyglądałem przez okna niewidzącymi oczami i przejechałem chyba przeszło milę, zanim zdałem sobie sprawę, że zajrzałem w oczy starego Murzyna, żywego czarnego człowieka siedzącego na skraju drogi.
Wówczas zwolniłem. Potem zatrzymałem auto. Zasłoniłem oczy rękami.
— Co się stało? — zapytał Newt.
— Widziałem przed chwilą Bokonona.
Siedział na kamieniu. Był boso. Jego stopy pokrywał nalot lodu-9. Jedynym jego strojem była biała kapa na łóżko z niebieskim haftem. Na kapie wyhaftowany był napis: “Casa Mona”. Nie zwrócił uwagi na nasze przybycie. W dłoniach miał papier i ołówek.
— Czy pan jest Bokononem?
— Tak. Słucham.
— Czy mogę spytać, o czym pan myśli?
— Zastanawiam się, młody człowieku, nad ostatnim zdaniem Księgi Bokonona. Nadszedł bowiem czas ostatniego zdania.
— Czy coś pan już wymyślił?
Bokonon wzruszył ramionami i podał mi kartkę papieru.
Oto, co na niej przeczytałem:
“Gdybym był młodszy, napisałbym historię ludzkiej głupoty; potem wszedłbym na szczyt Góry McCabe’a i położył się na wznak z moją historią pod głową; potem podniósłbym z ziemi szczyptę błękitnobiałej trucizny, która zamienia ludzi w posągi, i zmieniłbym się w posąg człowieka, który leży na plecach i z upiornym uśmiechem gra na nosie sami wiecie komu.”