— Stara piosenka.
Crosby posiniał z wściekłości.
— Pocałuj mnie w dupę!
— I ty mnie też — powiedział Castle łagodnie — razem z twoim Dniem Matki i Bożym Narodzeniem.
Crosby wściekły podszedł do recepcjonisty za kontuarem i powiedział:
— Składam skargę na tego tam szczyla, tak zwanego artystę. Macie piękny mały kraj, który próbuje ściągnąć turystów i kapitał zagraniczny. Ale po rozmowie z tym facetem nie chcę więcej patrzeć na San Lorenzo — i każdego, kto spyta mnie o wasz kraj, ostrzegę, żeby trzymał się stąd jak najdalej. Możliwe, że będziecie mieli ładny obrazek na ścianie, ale, jak Boga kocham, ten szczyl, który go robi, jest najbezczelniejszym na świecie skurwielem, który wszystko potrafi obrzydzić.
Recepcjonista pobladł.
— Proszę pana…
— Słucham, co masz do powiedzenia? — spytał Crosby, pałając świętym oburzeniem.
— Proszę pana, to jest właściciel tego hotelu.
Crosby i jego żona opuścili hotel Casa Mona. Crosby nazwał go Oberżą pod Szczylem i zażądał pomieszczenia w ambasadzie amerykańskiej.
Tak więc zostałem jako jedyny gość w stupokojowym hotelu.
Mój pokój był bardzo przyjemny. Jego okna, podobnie jak i we wszystkich innych pokojach, wychodziły na Bulwar Stu Męczenników za Demokrację, za którym widać było lotnisko Monzano i port. Hotel Casa Mona przypominał szafę biblioteczną: miał masywne ściany z boków i z tyłu, a cały front oszklony był błękitnozielonymi szybami. W ten sposób brud i nędza, otaczające hotel z trzech stron, pozostawały niewidoczne.
W pokoju działała klimatyzacja. Było wręcz chłodno i po przejściu w ten chłód z potwornego upału zacząłem kichać.
Na nocnym stoliku stały świeże kwiaty, ale łóżko było jeszcze nie pościelone. Nie było nawet poduszki. Tylko goły, nowiutki sprężynowy materac. W szafie nie było też wieszaków, a w łazience papieru toaletowego.
Wyszedłem na korytarz w poszukiwaniu pokojówki, która uzupełniłaby wyposażenie pokoju. Nie było widać żywej duszy, ale zza otwartych drzwi w końcu korytarza dobiegały mnie jakieś odgłosy.
Poszedłem tam i zobaczyłem obszerny apartament z podłogą przykrytą szmatami. Pokój właśnie malowano, ale kiedy wszedłem, dwaj malarze nie byli zajęci pracą, tylko siedzieli na parapecie ogromnego okna.
Byli boso. Oczy mieli zamknięte. Siedzieli twarzami do siebie, dotykając się podeszwami bosych stóp.
Każdy z nich obejmował własne łydki, tworząc nieruchomy trójkąt.
Chrząknąłem.
Malarze stoczyli się z parapetu na zachlapane farbą szmaty. Spadli na czworaki i tak już pozostali, z tyłkami do góry i z nosami przy ziemi.
Czekali na śmierć.
— Przepraszam — powiedziałem zdumiony.
— Proszę nie mówić — błagali płaczliwym głosem — proszę nas nie zdradzić.
— Czego mam nie zdradzić?
— Tego, co pan zobaczył.
— Ja niczego nie widziałem.
— Jak pan powie — mówił jeden z malarzy, dotykając policzkiem podłogi i spoglądając na mnie błagalnie — jak pan powie, pójdziemy na hak!
— Słuchajcie, przyjaciele — powiedziałem — widocznie wszedłem za wcześnie albo za późno, bo powtarzam wam, że nie widziałem niczego, o czym warto by mówić. Wstańcie, z łaski swojej.
Wstali, nadal nie spuszczając ze mnie wzroku. Drżeli i chowali się za siebie. Wreszcie udało mi się ich przekonać, że nikomu nie powiem o tym, co zobaczyłem.
A zobaczyłem oczywiście bokononistyczny obrządek boko-maru, czyli zbratania dusz.
My, bokononiści, wierzymy, że nie można siedzieć z człowiekiem pięta w piętę i nie odczuwać do niego miłości, pod warunkiem, oczywiście, że stopy obu osobników są czyste i dobrze utrzymane.
Podstawą tej ceremonii jest następujące Calypso:
Usiądziemy naprzeciwko siebie
I zetkniemy się stopami z całej siły,
I będziemy się kochali z całej siły,
Jak kochamy naszą starą Matkę Ziemię.
Wróciwszy do swego pokoju stwierdziłem, że Filip Castle — mozaikarz, historyk, autor skorowidza do własnego dzieła, szczyl i hotelarz, zawiesza rolkę papieru toaletowego w mojej łazience.
— Bardzo panu dziękuję — powiedziałem.
— Absolutnie nie ma za co.
— Oto, można powiedzieć, hotel, który dba o klienta. Jakże niewielu właścicieli zdobyłoby się na tak osobistą troskę o wygodę gościa!
— Ilu właścicieli ma w swoim hotelu tylko jednego gościa?
— Niedawno miał pan trzech.
— To były piękne dni.
— Wie pan, może wtrącam się w nie swoje sprawy, ale nie mogę zrozumieć, jak człowiek o pańskich zainteresowaniach i zdolnościach trafił do hotelarstwa.
Na jego twarzy pojawił się wyraz zmieszania.
— Uważa pan, że nie mam odpowiedniego podejścia do gości?
— Znam kilka osób ze szkoły hotelarskiej w Cornell i obawiam się, że oni nieco inaczej potraktowaliby Crosbych.
Castle kiwnął głową zasmucony.
— Tak, tak — zamachał rękami. — Niech mnie diabli porwą, jeśli wiem, po co budowałem ten hotel. Chyba po prostu po to, żeby wypełnić czymś życie. Żeby się czymś zająć i nie czuć samotności.
Potrząsnął głową.
— Musiałem albo zostać pustelnikiem, albo otworzyć hotel, nic pośredniego mnie nie urządzało.
— Zdaje się, że pan wychowywał się na terenie szpitala pańskiego ojca?
— Tak. Mona i ja wychowywaliśmy się przy szpitalu.
— I czy nigdy nie miał pan chęci pójść w ślady ojca? Młody Castle uśmiechnął się blado, unikając bezpośredniej odpowiedzi.
— Ojciec jest zabawnym facetem — powiedział. — Myślę, że go pan polubi.
— Spodziewam się. Niewielu jest ludzi tak pełnych poświęcenia jak on.
— Pewnego razu — mówił Castle — kiedy miałem może z piętnaście lat, wybuchł bunt na greckim statku wiozącym z Hongkongu do Hawany transport wiklinowych mebli. Buntownicy opanowali statek, ale nie potrafili nim kierować i rozbili się na rafach niedaleko zamku “Papy” Monzano. Wszyscy utonęli. Uratowały się tylko szczury. Szczury i wiklinowe meble, które fale wyrzuciły na brzeg.
Wyglądało to na koniec historii, ale nigdy nic nie wiadomo.
— I co? — spytałem.
— Jedni mieli meble za darmo, a inni zarazili się dżumą. W szpitalu ojca mieliśmy tysiąc czterysta zgonów w ciągu dziesięciu dni. Czy widział pan kiedyś człowieka zmarłego na dżumę?
— Nie, nie miałem tego nieszczęścia.
— Gruczoły limfatyczne w pachwinie i pod pachami puchną do rozmiarów grapefruitów.
— Wierzę panu na słowo.
— Po śmierci ciało czernieje, dwa grzyby w barszcz, jeśli chodzi o mieszkańców San Lorenzo. Kiedy epidemia rozszalała się na dobre, Dom Nadziei i Miłosierdzia w Dżungli wyglądał jak Oświęcim czy inny Buchenwald. Mieliśmy tu takie stosy trupów, że utknął nam buldożer, który miał je spychać do zbiorowej mogiły. Ojciec pracował przez wiele dni i nocy bez chwili wytchnienia, pracował nie tylko bez snu, ale i bez większego rezultatu.
Wstrząsającą opowieść Castle’a przerwał dzwonek mojego telefonu.
— Do diabła — powiedział Castle — nie wiedziałem, że telefony są już podłączone. Podniosłem słuchawkę.
— Halo?
Dzwonił do mnie generał major Franklin Hoenikker. Był zdyszany i śmiertelnie czymś przerażony.
— Halo! Musi pan natychmiast przyjść do mnie do domu. Musimy porozmawiać! Sprawa może być ogromnie ważna dla pana!
— Czy może mi pan powiedzieć, o co chodzi?
Читать дальше