Tamci napadli, podłożyli ogień i wycofali się — walki nie było. Nagle w ciemnościach przed nami zapłonęły reflektory i zbici w gromadkę na poboczu ujrzeliśmy sznur ciężkich pojazdów, które na pełnej szybkości nadjechały z zachodu w stronę Siuwensin, minęły nas z błyskiem świateł i odgłosem kół powtórzonym dwadzieścia razy, a potem znów cisza i ciemność.
Wkrótce dotarliśmy do komunalnego gospodarstwa rolnego, gdzie nas zatrzymano i przesłuchano. Usiłowałem trzymać się grupy, z którą przybyłem, ale nie udało mi się. Im też, jeżeli nie mieli przy sobie dokumentów osobistych. Zarówno oni jak i ja, cudzoziemiec bez paszportu, zostaliśmy odłączeni od reszty i umieszczeni na noc w magazynie, rozległej kamiennej półpiwnicy bez okien i z jedynym wejściem zamkniętym od zewnątrz. Co jakiś czas drzwi się otwierały i miejscowy policjant uzbrojony w getheńską akustyczną "strzelbę" wpychał następnego uciekiniera. Po zamknięciu drzwi ciemność była absolutna, żadnego światła. Przed oczami pozbawionymi jakiegokolwiek widoku wirowały gwiazdy i ogniste plamy na czarnym tle. Zimne powietrze przesycone było kurzem i zapachem ziarna. Nikt nie miał latarki, ci ludzie, podobnie jak ja, zostali wyrwani ze snu, dwoje z nich było dosłownie jak ich Pan Bóg stworzył i po drodze dostali od innych koce. Nie mieli nic. Gdyby zdołali wziąć cokolwiek, byłyby to ich papiery. W Orgoreynii lepiej być gołym niż nie mieć papierów.
Siedzieli rozproszeni w tej pustce, wielkiej, zakurzonej ciemności. Czasem ktoś odzywał się do kogoś szeptem. Ani śladu solidarności współwięźniów, żadnej skargi.
Z lewej strony usłyszałem szept:
— Widziałem go na ulicy, tuż koło moich drzwi. Urwało mu głowę.
— Używają strzelb z metalowymi kulami. To broń szturmowa.
— Tiena mówił, że oni nie byli z Passerer, tylko z Ovordu i przyjechali ciężarówką.
— Ale przecież między Ovordem a Siuwensin nie ma żadnych sporów…
Nie rozumieli i nie skarżyli się. Nie protestowali przeciwko temu, że zostali zamknięci w piwnicy przez swoich rodaków po tym, jak do nich strzelano i spalono im domy. Nie szukali wyjaśnienia tego, co im się przydarzyło. Rzadkie i ciche głosy w ciemności, w melodyjnym języku orgockim, przy którym karhidyjski brzmiał, jakby ktoś potrząsał kamykami w puszce, stopniowo ucichły całkowicie. Ludnie zasnęli. Przez chwilę gdzieś w odległych ciemnościach kwiliło dziecko, płaczące na dźwięk echa własnego płaczu.
Potem skrzypnęły drzwi i był jasny dzień, blask słońca jak nożem po oczach, ostry i przerażający. Potykając się wyszedłem za wszystkimi i szedłem z nimi automatycznie, kiedy usłyszałem swoje nazwisko. Nie poznałem go początkowo, bo Orgotowie wymawiają "I". Ktoś wywoływał mnie od chwili otwarcia drzwi.
— Proszę za mną, panie Ai — powiedziała zaaferowana osoba w czerwonym stroju i już nie byłem uciekinierem. Zostałem oddzielony od tych bezimiennych, z którymi uciekałem w ciemnościach i z którymi byłem złączony bezimiennością przez całą noc spędzoną w ciemnicy. Teraz miałem imię, byłem znany, urzędowo potwierdzony istniałem. Co za ulga! Chętnie udałem się za moim przewodnikiem.
W biurze Lokalnego Zarządu Gospodarstw Rolnych Wspólnoty panował ruch i zamieszanie, ale znaleziona czas, żeby mnie odnaleźć i przeprosić za przykrości ubiegłej nocy.
— Jaka szkoda, że postanowił pan przybyć do Wspólnoty akurat przez Siuwensin! — biadolił gruby inspektor. Że też nie skorzystał pan z normalnej trasy!
Nie wiedzieli, kim jestem ani dlaczego jestem tak przyjmowany, ich niewiedza była oczywista, ale nie robiło to najmniejszej różnicy. Genly Ai, wysłannik, miał być traktowany jak ktoś ważny. I był. Wczesnym popołudniem byłem już w drodze do Misznory, w samochodzie przydzielonym do mojej dyspozycji przez Zarząd Gospodarstw Rolnych Wspólnoty Wschodniego Homsvaszom, Okręg Ósmy. Miałem nowy paszport i kartę wstępu do wszystkich domów podróżnych po drodze oraz telegraficzne zaproszenie do rezydencji pierwszego komisarza Wspólnoty do spraw punktów granicznych i portów, pana Utha Szusgisa.
Radio w małym samochodzie włączało się razem z silnikiem i grało przez cały czas jego pracy; w ten sposób całe popołudnie jadąc przez rozległe płaskie tereny uprawne wschodniego Orgoreynu, bez płotów (bo nie ma tu bydła), pocięte tylko strumieniami, słuchałem radia. Powiedziało mi o pogodzie, zbiorach, warunkach na drogach, ostrzegło mnie, żebym jechał ostrożnie, przekazało mi różne wiadomości ze wszystkich trzydziestu trzech okręgów, wyniki produkcyjne różnych fabryk, sprawozdanie z przeładunków w różnych rzecznych i morskich portach, odśpiewało kilka pieśni kultu jomesz i znów opowiedziało o pogodzie. Wszystko to było bardzo spokojne w porównaniu z tyradami, jakie słyszałem w radio w Erhenrangu. O napadzie na Siuwensin ani słowa. Widocznie rząd orgocki chciał uspokajać, a nie podburzać. Krótkie oficjalne wiadomości powtarzane dość często stwierdzały tylko. że porządek wzdłuż wschodniej granicy jest i będzie utrzymany. Podobało mi się to. Budziło zaufanie nie prowokując przeciwnika i miało w sobie tę spokojną twardość. którą tak podziwiałem u Getheńczyków: porządek będzie utrzymany… Byłem teraz zadowolony. że wydostałem się z Karhidu, rozwichrzonego kraju popychanego w stronę wojny przez szalonego króla w ciąży i opętanego manią wielkości regenta. Byłem zadowolony, że jadę spokojnie z prędkością trzydziestu paru kilometrów na godzinę przez rozległą. równo zaoraną równinę pod jednostajnym szarym niebem ku stolicy, której władze wierzyły w porządek.
Droga była gęsto oznakowana (nie tak jak w Karhidzie, gdzie trzeba pytać lub zdać się na los szczęścia), z napisami uprzedzającymi, że należy zatrzymać się w punktach kontrolnych takiego to a takiego okręgu lub regionu Wspólnoty. Na tych wewnętrznych punktach celnych sprawdzane są dokumenty i przejazd zostaje odnotowany. Moje dokumenty były wszędzie respektowane i po krótkiej kontroli uprzejmie przepuszczano mnie i równie uprzejmie informowano o odległości do najbliższego domu podróżnych, gdybym chciał coś zjeść albo odpocząć. Przy tej szybkości podróż z Północnej Wyżyny do Misznory była całą wyprawą i spędziłem w drodze dwie noce. Posiłki w domach podróżnych były jednostajne, ale obfite, a noclegi przyzwoite, choć zawsze w salach zbiorowych. Rekompensowała to w pewnej mierze powściągliwość współtowarzyszy podróży. Nie nawiązałem żadnej znajomości ani nie odbyłem prawdziwej rozmowy na żadnym z postojów, mimo że kilkakrotnie próbowałem.
Mieszkańcy Orgoreynu nie okazywali wrogości, raczej brak zainteresowania. Byli obojętni, bezbarwni, przygaszeni. Podobali mi się. Miałem za sobą dwa lata koloru, temperamentu i pasji w Karhidzie. Zmiana była mile widziana.
Jadąc wzdłuż wschodniego brzegu wielkiej rzeki Kunderer, na trzeci dzień rano od przekroczenia granic Orgoreynu dotarłem do Misznory, największego miasta na tej planecie.
W słabym słońcu między dwiema jesiennymi ulewami miasto wyglądało dziwnie — same kamienne mury z nielicznymi wąskimi oknami umieszczonymi za wysoko, szerokie ulice przytłaczające przechodniów, latarnie o śmiesznie wysokich słupach, dachy strome jak ręce złożone do modlitwy, daszki ganków wystające ze ścian domów na wysokości wielu metrów niczym jakieś bezsensowne wielkie półki na książki — nieproporcjonalne, groteskowe miasto w blasku słońca. Ale też nie było ono zbudowane dla słońca. Było zbudowane na zimę. W zimie, kiedy ulice pokrywała kilkumetrowa warstwa ubitego śniegu, strome dachy były obwieszone frędzlami sopli, pod daszkami ganków stały sanie, a wąskie szczeliny okien płonęły żółtym blaskiem w zacinającym mokrym śniegu, ujawniała się logika i piękno tego miasta. Misznory było czystsze, większe, jaśniejsze niż Erhenrang, przestronniejsze i bardziej imponujące. Dominowały w nim wielkie budynki z żółtawobiałego kamienia, proste, proporcjonalne bryły zbudowane według wspólnego wzorca, w których mieściły się biura i urzędy władz Wspólnoty oraz większe świątynie kultu jomesz, popieranego przez władze. Nie było tu hałasu i tłoku, uczucia, że jest się zawsze w cieniu czegoś wysokiego i ponurego jak w Erhenrangu. Wszystko tu było proste, świetnie zaplanowane i uporządkowane. Czułem się, jakbym wyrwał się z mroków średniowiecza, i żałowałem dwóch lat zmarnotrawionych w Karbidzie. To tutaj wyglądało na kraj dojrzały do wkroczenia w Wiek Ekumenalny.
Читать дальше