— Dobrze, wezmę dla niego pieniądze. Ale jeżeli nie żyje albo nie będę mógł go odnaleźć, to komu mam je oddać? Patrzył na mnie, jego twarz przebiegł jakiś skurcz, w gardle odezwał się stłumiony szloch. Większość Karhidyjczyków płacze łatwo, nie wstydząc się łez bardziej niż śmiechu. Powiedział:
— Dziękuję ci. Nazywam się Foreth. Jestem ze stanicy Orgny.
— Czy należysz do klanu Estravena?
— Nie. Jestem Foreth rem ir Osboth. Byłem jego kemmeringiem.
Estraven nie miał kemmeringa, kiedy go znałem, ale nie potrafiłem wzbudzić w sobie podejrzenia do tego człowieka. Mógł być czyimś nieświadomym narzędziem, ale on sam był na pewno szczery. I czegoś się od niego nauczyłem: że grę o szifgrethor można toczyć też na poziomie etyki i że lepszy gracz wygrywa. Dostałem mata w dwóch ruchach.
Przekazał mi pieniądze, które miał przy sobie: pokaźną sumę w królewskich karhidyjskich, które nie stanowiły żadnego śladu i które, co za tym idzie, mógłbym sobie po prostu przywłaszczyć.
— Jeżeli go znajdziesz… — zająknął się. — Coś przekazać?
— Nie. Chciałbym tylko wiedzieć…
— Jeżeli go znajdę, postaram się przesłać ci wiadomość. — Dziękuję — powiedział i wyciągnął obie ręce w geście przyjaźni, który Karhidyjczykom nie przychodzi lekko. Życzę ci powodzenia w twojej misji. On, Estraven, wierzył, że przybyłeś tu w dobrej sprawie. Wiem, że wierzył w to bardzo mocno.
Ten człowiek nie widział świata poza Estravenem. Był jednym z tych skazanych na to, żeby kochać tylko raz.
— Czy chciałbyś mu coś przekazać? — spytałem ponownie. — Powiedz mu, że dzieci są zdrowe — powiedział, potem zawahał się, mruknął cicho: — Nusuth — i odszedł. W dwa dni później wyruszyłem z Erhenrangu pieszo, tym razem drogą północno — zachodnią. Moje zezwolenie na przekroczenie granic Orgoreynu nadeszło szybciej, niż zapowiadali urzędnicy z ambasady, i szybciej, niż sami się spodziewali. Kiedy przyszedłem odebrać papiery, traktowali mnie ze zjadliwym szacunkiem, niezadowoleni, że protokół i przepisy zostały na mój użytek zlekceważone. Ponieważ w Karbidzie nie obowiązywały żadne przepisy co do opuszczania kraju, wyruszyłem natychmiast. W ciągu lata nauczyłem się, jak przyjemnie jest podróżować po Karbidzie pieszo. Drogi i zajazdy są dostosowane do ruchu pieszego równie jak do pojazdów mechanicznych, a tam, gdzie zabraknie zajazdu, można niezawodnie polegać na kodeksie gościnności. Mieszkańcy miast, wiosek, pojedynczych zagród lub panowie domen zgodnie z kodeksem zapewniają podróżnemu schronienie i pożywienie przez trzy dni, a w praktyce znacznie dłużej, najważniejsze zaś, że jest się zawsze przyjmowanym bez kwasów, serdecznie, jakby się było oczekiwanym gościem.
Wędrowałem przez wspaniałą, schodzącą w dół krainę między Sess i Ey nie śpiesząc się, zarabiając czasem na utrzymanie pracą na polach wielkich latyfundiów, gdyż właśnie była pora żniw i każda para rąk, każde narzędzie i maszyna trudziły się, żeby zebrać plon przed zmianą pogody. Wszystko było złote i pogodne podczas tej tygodniowej wędrówki, i co noc przed zaśnięciem wychodziłem z ciemnego domu rolnika albo z rozświetlonej sali kominkowej, w zależności od tego, gdzie mieszkałem, stawałem na ściernisku i patrzyłem na gwiazdy, rozjarzone jak odległe miasta, wśród wietrznych jesiennych ciemności.
Prawdę mówiąc niechętnie rozstawałem się z tym krajem tak obojętnie przyjmującym posła z gwiazd, ale tak życzliwym nieznajomemu. Czułem niechęć do zaczynania wszystkiego od początku, do powtarzania swojego posłania w nowym języku nowym słuchaczom i może znów na próżno. Wędrowałem bardziej na północ niż na zachód, powodowany ciekawością ujrzenia regionu doliny Sinoth, kości niezgody między Karbidem a Orgoreynem. Nadal było pogodnie, ale zaczęło się ochładzać, i wreszcie skręciłem na zachód nie dochodząc do Sassinoth, bo przypomniałem sobie, że zbudowano tam płot wzdłuż granicy i mogę mieć trudności z opuszczeniem Karbidu. Tutaj granicę stanowiła Ey, wąska, ale rwąca rzeka zasilana lodowcem jak wszystkie rzeki Wielkiego Kontynentu. Zawróciłem kilka kilometrów na południe szukając przejścia i trafiłem na most łączący dwie wioski, Passerer po stronie karhidyjskiej i Siuwensin w Orgoreynie, przyglądające się sobie leniwie z przeciwnych brzegów rwącej Ey.
Karhidyjski strażnik spytał mnie tylko, czy zamierzam wracać jeszcze tego wieczoru, i machnął mi ręką. Po stronie orgockiej przywołano inspektora, żeby dokonał kontroli mojego paszportu i papierów, co robił przez godzinę, w dodatku karhidyjską. Zatrzymał paszport mówiąc mi, że mam się po niego zgłosić następnego dnia rano, i dał mi zamiast niego zlecenie na posiłki i nocleg w Granicznym Domu Podróżnych Wspólnoty w Siuwensin. Spędziłem następną godzinę w biurze kierownika domu, który wertował moje papiery i sprawdzał autentyczność mojego zlecenia telefonując do inspektora Punktu Granicznego Wspólnoty, z którego dopiero co przyszedłem.
Nie potrafię odpowiednio zdefiniować orgockiego słowa, które tłumaczę tu jako "wspólnota". Jego rdzeń stanowi słowo oznaczające wspólne spożywanie posiłku. Jego użycie obejmuje wszystkie narodowe i państwowe instytucje Orgoreynu, od państwa jako całości, przez trzydzieści trzy okręgi do mniejszych jednostek, miast, komunalnych gospodarstw, kopalń, fabryk itp. Jako przymiotnik stosuje się do wszystkich powyższych przypadków. W formie "wspólnota" chodzi zwykle o rządzące ciało Wielkiej Wspólnoty Orgoreynu z władzą wykonawczą i ustawodawczą, złożone z trzydziestu trzech naczelników okręgów, ale może to także oznaczać ogół obywateli. sam naród. W tym dziwnym braku rozróżnienia między ogólnym a specyficznym użyciem słowa, w stosowaniu go na oznaczenie zarówno części jak całości, w tym braku precyzji kryje się jego najbardziej precyzyjny sens.
Moje papiery, a wraz z nimi i moja obecność zostały wreszcie zaaprobowane i o czwartej godzinie otrzymałem mój pierwszy tego dnia od wczesnego śniadania posiłek, kolację złożoną z gotowanego kadiku i plastrów zimnego jabłka chlebowego. Przy całym nagromadzeniu urzędników Siuwensin było małą, zapadłą dziurą, głęboko pogrążoną w prowincjonalnej apatii. Dom Podróżnych Wspólnoty Orgoreynu okazał się mniejszy niż jego nazwa. Sala jadalna, bez kominka, składała się ze stołu i pięciu krzeseł, jedzenie przynoszono ze wsi. W drugim pomieszczeniu była sypialnia — sześć łóżek, dużo kurzu, trochę wilgoci. Miałem ją całą dla siebie. Ponieważ wyglądało na to, że w Siuwensin wszyscy idą do łóżek prosto po kolacji, zrobiłem to samo. Zasnąłem w tej przejmującej wiejskiej ciszy, która dźwięczy w uszach. Spałem przez godzinę i obudziłem się duszony koszmarem o wybuchach, inwazji, mordach i pożarach.
Był to szczególnie męczący sen, z tych, w których biegnie się w ciemnościach nieznaną ulicą wśród tłumu ludzi bez twarzy, a za plecami domy stają w płomieniach i słychać krzyk dzieci.
Zatrzymałem się na ściernistym polu przy czarnym żywopłocie. Przez chmury przeświecał matowoczerwony półksiężyc i kilka gwiazd. Wiał przenikliwy zimny wiatr. W pobliżu majaczyła w ciemności wielka stodoła albo spichlerz, a w tle za nią tryskały w niebo miotane wiatrem snopy iskier.
Byłem boso, bez spodni, Niebu i płaszcza, tylko w koszuli, ale miałem swój plecak, którego używałem jako poduszki w swoich podróżach, a w nim nie tylko zapasowe ubranie, lecz także moje rubiny, pieniądze, dokumenty, papiery i astrograf. Widocznie pilnowałem go nawet w złych snach. Wyjąłem buty, spodnie, podbity futrem zimowy hieb i ubrałem się w tej mroźnej, ciemnej ciszy, mając za plecami płonące Siuwensin. Zacząłem szukać drogi, którą wkrótce znalazłem, a na niej innych ludzi. Byli uciekinierami, podobnie jak ja, ale wiedzieli, dokąd idą. Poszedłem za nimi nie mając żadnego własnego planu, poza tym, żeby znaleźć się jak najdalej od Siuwensin, które — jak się domyślałem zostało napadnięte z Passerer po drugiej stronie mostu.
Читать дальше