— Zgadzam się — powiedział cicho O’Mara i przez chwilę wpatrywał się w Liorena w taki sposób, jakby był telepatą. — Czy coś jeszcze?
— Nie chciałbym się narażać, zadając to pytanie, ale mam pewne podejrzenia, że wiedział pan o tej sytuacji albo przynajmniej przypuszczał, że o to właśnie chodzi, przydzielenie zaś do obserwacji Seldala miało być testem. Drugim, a może i pierwszym celem było nakłonienie mnie do spotkań i rozmów z różnymi istotami, abym zaczął myśleć o czymś poza własnym poczuciem winy. Nie zapomniałem i nigdy nie zapomnę o tragedii na Cromsagu, ale pański plan się powiódł i jestem panu szczerze wdzięczny, bo dzięki temu pojąłem, że inni też mogą mieć problemy, jak Khone, Hellishomar czy Mannen, który…
— Mannen jest przyjacielem — przerwał mu O’Mara. — Jego stan zdrowia nie zmienia się, w każdej chwili może nadejść koniec, jednak wszędzie go pełno w tej antygrawitacyjnej uprzęży… Do licha, to prawdziwy cud! Bardzo chciałbym wiedzieć, o czym rozmawialiście. Cokolwiek mi pan powie, nie znajdzie się w jego aktach i nie będę rozmawiać o tym z nikim innym, ale chcę wiedzieć. Wszyscy kiedyś odejdziemy, ale niektórzy z nas mają zbyt wiele czasu, aby o tym myśleć. Nie nadużyję pańskiego zaufania. Ostatecznie to mój stary przyjaciel.
Na to pytanie Lioren też już kiedyś odpowiedział, jednak w tej chwili skłonny był współczuć naczelnemu psychologowi jego rozterki. Nie mógł zmienić zdania, ale chciał być życzliwy.
— Były Diagnostyk Mannen jest już całkiem zrównoważony — powiedział. — Jeśli spyta pan go jak starego przyjaciela, na pewno opowie panu, o czym rozmawialiśmy. Ja jednak nie mogę.
O’Mara spojrzał na blat biurka, jakby zawstydzony tą chwilą słabości.
— Dobrze zatem — rzucił po chwili, unosząc głowę. — Skoro pan nie chce, to nie. Będziemy musieli pogodzić się z faktem, że przybył nam nowy Carmody. Nie podejmę wobec pana żadnych kroków dyscyplinarnych za samowolną wizytę na oddziale Cromsagu. Proszę wyjść, zamykając za sobą drzwi. Bez trzaskania.
Lioren wrócił do swego biurka. Odczuwał ulgę, ale i coś go zastanawiało. Spróbował więc poszukać informacji, które zaspokoiłyby jego ciekawość, ale niczego nie udało mu się znaleźć. W końcu zaczął uderzać w klawiaturę tak mocno, jakby zmagał się ze śmiertelnym wrogiem.
Siedzący po drugiej stronie pomieszczenia Braithwaite odchrząknął w sposób, który oznaczał zainteresowanie i chęć pomocy.
— Masz jakiś kłopot? — spytał.
— Właściwie to nie wiem — odparł Lioren. — Szef powiedział, że nie przedsięweźmie wobec mnie żadnych kroków, ale nazwał mnie… Kto albo co to był Carmody i gdzie znajdę jakieś informacje na jego temat?
Braithwaite obrócił się w jego stronę.
— Niczego nie znajdziesz. Akta porucznika Carmody’ego zostały usunięte zaraz po jego wypadku. Był tu przede mną, ale trochę o nim wiem. Przybył na własną prośbę z bazy Korpusu na Orligii i przetrwał na stanowisku dwanaście lat, chociaż ciągle sprzeczali się z O’Marą. Było tak do czasu, gdy pewnego dnia zbliżający się do Szpitala statek nie zdołał wyhamować, gdyż ranny pilot stracił nad nim kontrolę, i wbił się w konstrukcję Szpitala. Carmody znalazł się w składzie ekipy ratunkowej. Starał się uspokoić istotę, którą wzięto z początku za kogoś z załogi. Potem okazało się, że był to oszalały ze strachu zwierzak, maskotka pokładowa. Zaatakował go. Carmody był już stary i miał kruche kości. Nie przeżył. Wcześniej jednak dał się poznać jako ktoś bardzo lubiany i szanowany zarówno przez cały personel, jak i dłużej przebywających u nas pacjentów. Jego miejsce zostało puste. Aż do teraz.
Lioren nic już nie rozumiał.
— Zadziwiasz mnie — powiedział. — Nie jestem stary ani szczególnie łagodny, zostałem zdegradowany i wydalony z Korpusu, moje zaś dyskusje z O’Marą dotyczą tylko poufności tego, co przekazują mi pacjenci…
— Wiem — stwierdził porucznik, pokazując zęby. — Twój poprzednik nazywał to tajemnicą spowiedzi. Stopień zaś nie ma znaczenia. Carmody nigdy nie używał swojego, mało kto pamiętał nawet, jak miał na imię. Nazywali go po prostu Ojczulkiem.