— Też tak sądzę, przyjacielu Conway — powiedział Prilicla i zadrżał, wyczuwając rozterkę Conwaya.
Gdzieś niedaleko znajdował się zaginiony lekarz z Tenelphiego, nie wiadomo wprawdzie, w jakim stanie, ale na pewno żywy. Nawet jednak z pomocą empatycznych zdolności Prilicli szukaliby jeszcze z godzinę. Conway rozpaczliwie chciał go uratować — nie tylko z oczywistych, ludzkich powodów, ale i dlatego, że był przekonany, iż tylko ten człowiek może dokładnie wyjaśnić, co się stało z resztą załogi statku zwiadowczego. Tymczasem Fletcher poganiał ich obu, żeby jak najszybciej wracali na Rhabwara, i na pewno miał po temu ważne powody.
Wyglądało na to, że nie chodzi o sam statek, ale o pacjentów. Zapewne ich stan nagle się pogorszył, i to tak, że nieskłonne do paniki Murchison i Naydrad zdecydowały się na odwołanie lekarzy z wyprawy. Niemniej, pomyślał nagle Conway, być może na razie wystarczy im tylko jeden. On z Priliclą dołączyliby trochę później. Na dodatek Sutherland powinien coś wiedzieć o tajemniczej chorobie rozbitków.
Prilicla przestał się trząść, ledwo Conway podjął decyzję.
— Musimy się rozdzielić — powiedział. — Może chcą nas jak najszybciej z powrotem na pokładzie, a może starczy, jeśli z nami porozmawiają. Proponuję, abyś wykorzystał ten skrót na zewnątrz, porozumiał się z nimi i pomógł, na ile będziesz mógł. Ale przynajmniej przez godzinę nie oddalaj się za bardzo od drugiego końca tego tunelu. Jeśli tam zostaniesz, będziesz mógł mi przekazywać wiadomości z Rhabwara i na odwrót. Do wylotu tunelu dotrzesz w jakieś dwie godziny, nieporównanie krócej, niż gdybyś błądził korytarzami, ale i tak powinno dać mi to dość czasu na znalezienie Sutherlanda. Od razu ruszymy twoim śladem, co i tak będzie raczej zadaniem wymagającym przede wszystkim moich mięśni, a nie twojego współodczuwania.
— Zgoda, przyjacielu Conway — powiedział Prilicla, ruszając ku otworowi. — Rzadko zdarza mi się spełniać czyjąś prośbę z równie wielką ochotą…
Zaraz po przejściu śluzy Conway przeżył pierwsze większe zdziwienie. Po drugiej stronie było światło. Znalazł się w olbrzymim pomieszczeniu, które musiało być kiedyś pokładowym centrum rekreacyjnym. Na podłodze, ścianach i suficie pozostał zamontowany tu kiedyś sprzęt używany do ćwiczeń koniecznych w stanie nieważkości oraz zapewne w celach czysto sportowych. Zmodyfikowano go jednak, doczepiając doń zamykane hamaki do spania przy braku ciążenia. Były wszędzie poza paroma miejscami, które wyłożono plastikowymi płachtami pod uprawy. Wyglądało na to, że znalazło tu kiedyś schronienie ponad dwustu rozbitków, którzy przeżyli pierwsze zderzenie z meteorytem. Wiele świadczyło o tym, że żyli w owym azylu razem ze swoim potomstwem bardzo długo. Conwaya zdziwił też brak innych śladów. Gdzie podziały się ciała dawno zmarłych istot?
Poczuł, że włosy jeżą mu się z lekka na karku. Zwiększył natężenie dźwięku zewnętrznego głośnika skafandra i krzyknął:
— Sutherland!
Nie otrzymał odpowiedzi.
Popłynął przez pomieszczenie ku przeciwległej ścianie, w której dojrzał dwoje drzwi. Jedne były uchylone i wydobywała się z nich smuga światła. Gdy wylądował na progu, pojął, że to pokładowa biblioteka.
Poznał to nie tylko po półkach z książkami i szpulami taśm, które stały wzdłuż ścian i zwieszały się z sufitu, czy po czytnikach i skanerach stojących na biurkach. Nawet nie po nowoczesnych rejestratorach należących do załogi Tenelphiego, które unosiły się w powietrzu. Przede wszystkich przeczytał napis na drzwiach. Zaraz potem spojrzał zaś na umieszczoną na przeciwległej ścianie, dokładnie na poziomie oczu, tablicę z herbem statku. Poniżej widniała jego nazwa. Nagle wszystko stało się jasne.
* * *
Wiedział już, dlaczego Tenelphi popadł w tarapaty i dlaczego niemal cała załoga udała się na wrak, zostawiając na wachcie tylko lekarza. Wiedział, dlaczego tak pospiesznie wrócili i dlaczego zachorowali. I dlaczego on, jak i ktokolwiek inny, niewiele mógł dla nich zrobić. Zrozumiał także, dlaczego porucznik Sutherland użył smaru zamiast zielonej farby i czym się kierował, wracając na wrak. Wszystko to pojął, gdyż widoczna na tablicy nazwa statku występowała od wieków we wszystkich książkach historycznych wydawanych na Ziemi i na skolonizowanych przez nią planetach.
Conway z trudem przełknął ślinę i zamrugał, żeby usunąć dziwną mgłę, która pojawiła mu się przed oczami. Potem wycofał się powoli z biblioteki.
Na drugich drzwiach umieszczono tabliczkę z napisem „Magazyn sprzętu sportowego”, na której później ktoś nakreślił „Izba chorych”. To pomieszczenie też było oświetlone, ale o wiele słabiej.
Pod ścianami ciągnęły się półki na sprzęt, które przerobiono na koje. Dwie były ciągle zajęte. Ciała były poważnie zdeformowane. Po części najwyraźniej w wyniku niedożywienia, a po części dlatego, że chodziło o ludzi, którzy urodzili się i żyli w stanie nieważkości. W odróżnieniu od wyschniętych i zmrożonych szczątków napotkanych na innych pokładach, te zwłoki miały kontakt z powietrzem, uległy więc również rozkładowi. Tyle że nie był on wcale aż tak bardzo zaawansowany. Bez trudu można było rozpoznać w nich istoty DBDG typu ziemskiego: starego mężczyznę i małą dziewczynkę. Oboje musieli umrzeć w ciągu paru ostatnich miesięcy.
Conway pomyślał o tej podróży, która trwała aż siedemset lat. Jak mało brakło, by ostatnich dwoje wędrowców zakończyło ją szczęśliwie! Łzy nabiegły mu do oczu. Wytrącony z równowagi wpłynął głębiej do pomieszczenia. Przecisnął się między krawędzią stołu zabiegowego i szafką z instrumentami. W blasku lampy skafandra ujrzał w przeciwległym kącie jakąś postać w skafandrze. W jednej dłoni miała coś kwadratowego, drugą trzymała się otwartych drzwi szafki.
— Sutherland? — zapytał Conway.
Postać drgnęła, jakby zaskoczona.
— Nie tak głośno, do cholery — odpowiedziała słabym głosem.
Conway przyciszył głośnik skafandra.
— Cieszę się, że pana widzę, doktorze. Jestem Conway, ze Szpitala Sektora Dwunastego. Musimy zaraz wracać. Czekają na nas pilnie na statku szpitalnym. Mają problemy z… — Urwał, bo Sutherland wciąż się trzymał szafki. Conway zmienił ton na uspokajający. — Wiem, dlaczego użył pan żółtego smaru zamiast farby. Nie rozszczelniłem ani na chwilę hełmu. Wiem, że na statku jest jeszcze więcej pomieszczeń z atmosferą. Przetrwał w nich ktoś? A pan znalazł to, czego szukał, doktorze?
Sutherland odezwał się, dopiero gdy opuścili izbę chorych. Uniósł osłonę hełmu i starł z niej osiadającą wilgoć.
— Dzięki Bogu, że ktoś jeszcze pamięta tę historię. Nie, doktorze, nikt nie przeżył. Przeszukałem wszystkie możliwe zakamarki. W jednym trafiłem na coś w rodzaju cmentarza. Mam wrażenie, że pod koniec głód zmusił ich do kanibalizmu i postarali się, aby potrzebne im ciała były pod ręką. Nie znalazłem też tego, czego szukałem. Owszem, w postawieniu diagnozy poszukiwania pomogły, ale realizacja zalecanego leczenia nie była możliwa. Medykamenty już wieki temu rozsypały się w pył, a my takich nie mamy. — Zamachał trzymaną w ręku książką. — Musiałem przeczytać kilka akapitów drobnym druczkiem, więc otworzyłem hełm, żeby lepiej widzieć. Wcześniej zwiększyłem ciśnienie powietrza w skafandrze. W teorii powinno uchronić mnie to przed zarażeniem.
Tym razem teoria wyraźnie się nie sprawdziła. Mimo nastawienia układów skafandra na wydmuchiwanie powietrza, porucznik złapał to samo co jego koledzy. Pocił się obficie i mrużył oczy przed światłem, łzy ciekły mu po policzkach. Nie majaczył jednak ani nie wyglądało na to, aby miał zaraz stracić przytomność. Na razie jeszcze nie.
Читать дальше