Lizzie stała przy mojej kanapie w samej nocnej koszuli — zamazana różowa plama w moich rozespanych oczach.
— Billy, myślisz, że już naprawili kuchnię?
Annie ziewając wyszła ze swojej sypialni, też jeszcze w nocnej koszuli z syntetycznego płótna.
— Daj spokój Billy’emu, Lizzie. Głodna jesteś?
Lizzie pokiwała głową. Usiadłem na kanapie i osłoniłem ręką oczy przed porannym słońcem.
— Posłuchaj, Annie. Trochę myślałem. Jak naprawią tę kuchnię, powinniśmy zacząć zabierać tyle jedzenia, ile się tylko da, i przechowywać je tutaj. Możemy codziennie brać cały przydział z chipa — ty i Lizzie rzadko kiedy to robicie, a ja też nie za często — potem jeszcze trochę surowizny z kuchni. Ziemniaki, jabłka i sojsynt.
Annie zacisnęła wargi. Żaden z niej ranny ptaszek. Ale tak mi było dobrze obudzić się rano u niej, że zupełnie o tym zapomniałem.
— Jedzenie zwyczajnie zgnije u nas po trzech-czterech dniach. Nie mam zamiaru trzymać tu żadnych zgniłków. To niehigienicznie.
— No to będziemy wyrzucać i przynosić następne — mówiłem miękko. Annie nie lubi, żeby coś było inaczej niż zwykle.
— Billy, myślisz, że już naprawili kuchnię? — powtórzyła Lizzie.
— Nie wiem, słoneczko. Chodźmy zobaczyć. Lepiej się ubierzcie.
— Ona musi najpierw iść do łaźni. Cała śmierdzi. Ja zresztą też. Odprowadzisz nas, Billy?
— Jasne.
Jaki pożytek może mieć z takiego starego wraka jak ja, kiedy spotkamy te wściekłe szopy? Ale Annie przeprowadziłbym nawet obok tych duchów, co to tak się ich boi.
Przy łaźni nie było żadnych szopów. W męskiej części zastałem tylko pana Kellera, który jest taki stary, że nie wydaje mi się, żeby pamiętał, jak ma na imię, i dwóch małych chłopców, którzy nie powinni być tutaj sami. Ale widać było, że dobrze się bawią, rozchlapując naokoło mnóstwo wody. Przyglądałem się im z przyjemnością. Przynosili z rana radość.
Pan Keller powiedział mi, że kuchnia już działa. Odprowadziłem Annie i Lizzie, czyściutkie jak zmyte rosą poziomki, na śniadanie. W kafeterii było pełno ludzi, nie tylko jedzących Amatorów, ale i Wołów, którzy kręcili holo kongresmenki Janet Carol Land.
Tym razem to była naprawdę ona, nie żadna taśma. Stała przed pasem żywieniowym, który oferował te co zawsze sojsyntetyczne jajka, bekon, płatki śniadaniowe i pieczywo, plus dodatkowo świeże genomodyfikowane truskawki. Ja tam nie lubię genomodyfikowanych truskawek. Trzymają się tygodniami, ale gdzie im do tych małych dzikich poziomek, które rosną w czerwcu na wzgórzach.
— … służąc swoim ludziom najlepiej, jak potrafi, bez względu na rodzaj potrzeby, bez względu na godzinę, bez względu na okoliczności — mówił do holokamery jakiś przystojny Wół. — Janet Carol Land jest zawsze na miejscu, gotowa służyć mieszkańcom East Oleanty, gotowa służyć wam wszystkim. Oto polityk, który naprawdę zapracował sobie na ową pamiętną pochwałę z kart Biblii: „Dobrześ mi służył, mój dobry i wierny sługo!”
Land stała uśmiechnięta. Wyglądała nieźle, jak to wołowskie kobiety, nawet takie, które nie są już młode — delikatna skóra, różowe wargi i włosy ułożone w ładne, srebrne fale. Ale trochę za chuda. Nie to co Annie, która teraz zaciskała swoje ładne, jeżynowe usta tak, jakby chciała wycisnąć z nich sok.
Land zwróciła się do przystojniaka.
— Dziękuję, Royce. Jak ci wiadomo, kafeteria to samo serce mojego miasta arystokratów. Dlatego kiedy kafeteria źle funkcjonuje, poruszę niebo i ziemię, aby znów działała, jak należy. O czym obecni tu praworządni obywatele East Oleanty mogą przekonać się osobiście.
— Porozmawiajmy zatem z niektórymi z nich — powiedział Royce z uśmiechem, w którym ukazał pełny zestaw zębów. On i Land podeszli teraz do stolika, przy którym z nietęgą miną siedział Jack Sawicki.
— Burmistrzu Sawicki, co pan sądzi na temat jakości usług, jakie wyświadczyła dziś waszemu miastu pani kongreswoman Land?
Paulie Cenverno podniósł wzrok znad swojego talerza przy sąsiednim stole. Obok niego siedziała Celie Kane. Roztrzęsiona dolna warga Annie ułożyła się w pół-uśmiech, pół-grymas.
— Jesteśmy ogromnie szczęśliwi, że pas żywieniowy znowu działa i… — zaczął Jack Sawicki nieszczęśliwym głosem.
— A kiedy wy, popierdoleńcy, macie zamiar załatwić te wściekłe szopy, co? — wtrąciła się Celie.
Twarz Royce’a stężała.
— Nie myślę…
— No to lepiej pomyśl, i to solidnie, o tych szopach, bo inaczej ty i ta twoja kongreswoman będziecie musieli zacząć myśleć o nowej pracy!
— Cięcie — rzucił szybko Royce. — Nie martw się, Janet, będziemy to jeszcze redagować.
Uśmiech trwał na twarzy Royce’a, jakby był z pianki budowlanej, ale ja widziałem jego oczy i musiałem odwrócić wzrok. Dni moich bijatyk dawno już minęły, chyba że będę musiał się bić o Annie i Lizzie. Royce wziął panią kongreswoman pod ramię i poprowadził w stronę drzwi.
— Mówię poważnie! — rozwrzeszczała się Celie. — Ile dni już minęło, a wy gówno zrobiliście! Służba publiczna! Jesteście zwyczajne…
— Celie! — rzucili jednocześnie Jack i Paulie.
Land uwolniła się od Royce’a i odwróciła się do Celie.
— Pani troska o bezpieczeństwo we własnym mieście jest w pełni zrozumiała, proszę pani. Robostrażnik i chore dzikie zwierzęta nie leżą jednak w mojej gestii — podlegają nadzorcy okręgowemu Samuelsonowi — ale kiedy tylko wrócę do Albany, zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby dopilnować, aby rozwiązano ten problem.
Popatrzyła prosto w oczy Celie, naprawdę twardo, i tym razem to Celie musiała pierwsza odwrócić wzrok. Więcej się już nie odezwała. Land uśmiechnęła się i zwróciła się do swojej ekipy.
— Myślę, że tutaj już skończyliśmy, Royce. Spotkamy się na zewnątrz.
I poszła do drzwi z wysoko uniesioną głową. A mnie udało się zobaczyć co innego tylko dlatego, że stałem tam, gdzie stałem, bokiem do drzwi, między Annie a tym, co mogło się dziać. Land dotarła do drzwi uśmiechając się pewnym uśmiechem polityka. Potem weszła w te drzwi, a ja zobaczyłem kobietę o zmęczonych, bardzo zmęczonych oczach.
Rzuciłem okiem na Annie, żeby zobaczyć, czy też to zauważyła. Ale ona cmokała językiem ze złości na Celie Kane. Annie mogła się uśmiechnąć widząc jej tupet, ale głęboko w środku nie lubiła, kiedy ktoś napadał na przedstawicieli służby publicznej. Prawie słyszałem, jak mówi: „Nic nie poradzą, że są Wołami”.
A Lizzie odezwała się tym swoim czystym, młodzieńczym głosem:
— Tak naprawdę ta kongresmenka nic nie może zrobić w Albany, żeby naprawili nam robota, prawda? Ona tylko tak udawała.
— Och, bądź cicho — uspokajała ją Annie. — Chyba nigdy się nie nauczysz, kiedy masz trzymać tę swoją buzię zamkniętą.
* * *
Minęły kolejne dwa dni, kiedy przesiadywaliśmy wszyscy po domach, a nie pojawił się żaden technik z Albany. Wymyśliliśmy w końcu, że pójdziemy na polowanie. Całe godziny zeszły nam na obgadywaniu wszystkiego wciąż od nowa, ale w końcu się udało. Amatorzy Życia nie powinni mieć u siebie broni. W żadnym składzie nie przechowują strzelb dwudziestek dwójek nadzorcy okręgowego Tary Eleanor Schmidt. Na żadnych kampaniach wyborczych nie rozdaje się karabinków senatora Jasona Howarda Adamsa ani pistoletów legislatora stanowego Terry’ego Williama Monaghana. Ale my jakimś cudem je mamy.
Paulie Cenverno wykopał strzelbę swojego pradziadka, którą zakopał za szkołą, w plastsyntetycznej skrzynce. Plastsyntetyk chroni diabelnie dobrze przed brudem, wilgocią i robactwem. Eddie Rolliris, Jim Swikehardt i stary Doug Kane mieli strzelby po swoich ojcach. Sue Rollins i jej siostra, Krystal Mandor, powiedziały, że podzielą się rodzinnym matlinem. Nie jestem pewny, czy im się to uda. Al Rauber miał pistolet. Zjawiły się też dwa nastoletnie, roześmiane łobuzy bez broni. Tego tylko nam było trzeba. Razem zebrała się nas dwudziestka.
Читать дальше