Minutę później zawisła nade mną mamuśka.
— Bierz no sobie tę swoją bransoletkę. Desdemona ma własną biżuterię!
Desdemona. Skąd oni biorą takie imiona? Szekspira przecież nie gra się na torach skuterowych.
Kobieta wpatrzyła się we mnie twardym wzrokiem.
— Słuchaj no, lepiej trzymaj się swoich, a my będziemy trzymać się swoich. Tak będzie lepiej dla wszystkich. Rozumiesz?
— Tak jest, proszę pani — odparłam i wyjęłam swoje soczewki. Mam genomodyfikowane oczy w kolorze niezwykle intensywnego fioletu. Przyglądałam się jej w milczeniu, z rękoma splecionymi na podołku.
Odeszła kołysząc się na boki i mrucząc coś pod nosem.
— Co za ludzie… — doszło moich uszu.
„Jeśli nie dam rady udawać Amatorki — mówiłam Colinowi — będę udawać lekko stukniętego Woła, który usiłuje udawać Amatora. Nie byłabym pierwszym Wołem, który chce wrócić do korzeni. Znasz to: członek klasy pracującej żałośnie próbuje udawać arystokratę. Najciemniej jest zawsze pod latarnią”.
Colin tylko wzruszył ramionami. Pomyślałam wtedy, że żałuje, iż mnie zwerbował, ale potem zdałam sobie sprawę, że ma nadzieję, iż moje wyskoki odciągną uwagę od prawdziwych agentów ANSG, niewątpliwie ciągnących teraz chmarą w stronę Waszyngtonu. Federalne Forum Nauki i Techniki, popularnie zwane Sądem Naukowym, miało tam prowadzić przesłuchanie w sprawie prośby rynkowej nr 1892-A. A tym, co odróżniało tę akurat prośbę od spraw numerowanych od 1 do 1891, był fakt, że skierowała ją do sądu Korporacja Huevos Verdes. Po raz pierwszy od dziesięciu lat Superbezsenni próbowali uzyskać oficjalne zezwolenie na handel opatentowanym przez siebie genomodyfikowanym wynalazkiem. Ich szansę były równe zeru — to jasne — ale mimo to sprawa przedstawiała się nader interesująco. Dlaczego akurat teraz? O co tak naprawdę im chodzi? I czy któreś z tej dwudziestki siódemki pojawi się osobiście na przesłuchaniach?
A jeśli tak, to czy uda mi się utrzymać tę osobę pod nadzorem?
Gapiłam się przez okno na uprawiane przez automaty pola. Pszenica, a może soja — nie miałam pojęcia, jak wygląda jedno i drugie w naturze. Po dziesięciu minutach Desdemona była z powrotem przy moim siedzeniu. Jej twarz wynurzyła się spomiędzy moich wyciągniętych nóg; przypełzła tu pod siedzeniami, po błocie i resztkach jedzenia. Uniosła swój malutki torsik, opierając się lepką rączką na moim fotelu. Druga rączka wystrzeliła znienacka w górę i zamknęła się na mojej bransoletce.
Odpięłam ją i jeszcze raz dałam dziecku. Dziewczynka strasznie wybrudziła sobie przód portek.
— W tym pociągu nie ma robosprzątaczki?
Złapała bransoletkę i uśmiechnęła się.
— Zdechła.
Roześmiałam się serdecznie. A w chwilę potem zepsuł się pociąg.
Rzuciło mnie na podłogę, gdzie spoczęłam chwiejnie na kolanach i dłoniach, czekając na rychłą śmierć. Gdzieś pode mną jęczała przenikliwie maszyneria. Pociąg stanął w podrygach, ale nie przewrócił się.
— Jasny szlag! — rozdarł się ojciec Desdemony. — Tylko nie to!
— Możemy kupić sobie lody? — rozjęczało się jakieś dziecko. — Przecież stanęliśmy!
— Już trzeci raz w tym tygodniu! Pieprzony wołowski pociąg!
— Nigdy nie kupicie nam żadnych lodów!
Wyglądało na to, że te pociągi się nie przewracają. Więc jednak nie umrę. Podążyłam za innymi pasażerami wagonu.
W zupełnie inny świat.
Po prerii hulał wiatr — ciepły, rozszeptany, uderzający do głowy. Przybiły mnie rozmiary nieba. Nad głową bezkresny rozświetlony błękit, pod stopami bezkresne rozświetlone złoto. A wszystko to pieszczone tym gorącym jak krew wiatrem, przesiąknięte słonecznym blaskiem, brzemienne aromatem. Ja, wielbicielka miast w stopniu równym niemal sir Christopherowi Wrenowi, nie miałam pojęcia, że może istnieć coś tak pięknego. Żadne holo nie przygotowało mnie na taki widok. Z całej siły oparłam się idiotycznej chęci, by zrzucić buty i zatopić palce nóg w złocistej ziemi.
Zamiast tego podążyłam za tłumkiem utyskujących Amatorów, którzy zmierzali wzdłuż torów na czoło pociągu. Zebrali się wokół holoprojekcji przedstawiającej technika, mimo że nagranie z jego głosem słychać było w każdym wagonie. Holo „stało” na trawie, wielkie i autorytatywne. Znałam właściciela tej licencji — był zdania, że do wydawania poleceń najlepiej nadają się smagli mężczyźni o wzroście minimum siedem stóp.
— Nie ma potrzeby się niepokoić. To tylko chwilowe zakłócenia. Proszę powrócić do swoich bezpiecznych i wygodnych wagonów, a za kilka minut w ramach rekompensaty serwować będziemy potrawy i napoje. Technik z ekipy naprawczej jest już w drodze. Nie ma potrzeby się niepokoić…
Desdemona kopnęła holo. Stopa przeszła na wylot, a przez twarz dziewczynki przemknął szelmowski uśmieszek bezsensownego tryumfu. Holo zwróciło na nią wzrok.
— Nie waż się więcej tego robić, słyszałaś, mała?
Oczy Desdemony rozszerzyły się strachem; szybko ukryła się za nogami matki.
— Nie bądź taka strachliwa, on jest interaktywny i tyle — warknęła mamuśka. — Puszczaj moje nogi!
Mrugnęłam do Desdemony, która popatrzyła na mnie naburmuszona, a potem znienacka uśmiechnęła się, grzechocząc naszą bransoletką.
— … do swoich bezpiecznych i wygodnych wagonów, a za kilka chwil w ramach rekompensaty serwować będziemy …
Do lokomotywy zbliżało się coraz więcej osób, a wszystkie z wyjątkiem dwóch głośno narzekały. Jedną z tych dwóch była kobieta w starszym wieku: wysoka, o niezbyt ładnej twarzy. Nie nosiła kombinezonu, tylko długą tunikę w subtelnym, stonowanym odcieniu zieleni i o zbyt nierównym splocie, by mógł powstać na maszynie. Za kolczyki służyły jej dwa polerowane zielone kamienie. Nigdy przedtem nie widziałam Amatora Życia obdarzonego dobrym smakiem.
Następną anomalię stanowił towarzyszący jej chłopak o jedwabistych rudych włosach i bladej cerze oraz odrobinę za dużej głowie.
W wagonach roboty wychynęły ze swoich składzików i serwowały świeżo zsyntetyzowane sojowe przekąski, różne napoje i słoneczko w niegroźnych dawkach.
— Z pozdrowieniami od senator Cecylii Elizabeth Dawes — powtarzały niezmordowanie. — Cieszymy się, że możemy gościć państwa u siebie.
Ta chwilowa rozrywka zajęła uwagę wszystkich na jakieś pół godziny. Potem z powrotem powychodzili z wagonów i na nowo podjęli utyskiwanie.
— Cóż to za obsługa się porobiła ostatnio…
— … następnym razem głosuję na kogo innego, na kogokolwiek innego…
— … chwilowe zakłócenia. Proszę powrócić do swoich bezpiecznych i wygodnych wagonów, a za kilka chwil…
Przespacerowałam się po zmierzwionej trawie do skraju najbliższego pola. Bezsenny stał na uboczu, obserwując tłum, przyglądając się wszystkim na pozór od niechcenia, zupełnie tak samo jak ja. Jak dotąd, nie zwrócił na mnie szczególnej uwagi. Pole otoczono ogrodzeniem pod niskim napięciem, po to chyba, żeby utrzymać agroroboty w jego obrębie. Sunęły statecznie między rzędami złocistej pszenicy, robiąc swoje — cokolwiek to było. Przekroczyłam ogrodzenie i wzięłam jeden do ręki. Brzęczał cichutko — ciemna kula z ruchomymi czułkami. Na spodzie miał plakietkę z napisem Canco Robots/Los Angeles. Canco opisano w zeszłym tygodniu w „Wall Street Journal On-Line”; mieli solidne kłopoty. W całym kraju ich agroroboty zaczęły się nagle psuć. Licencja padała.
Ciepły wiatr szeptał uwodzicielsko pośród łanów słodko pachnącej pszenicy.
Usiadłam po turecku na trawie, plecami do ogrodzenia. Wokół mnie grupki dorosłych zabierały się do gry w karty lub kości. Dookoła biegały rozwrzeszczane dzieci. Obok mnie przemknęła jakaś młoda parka i z zamiarem wyraźnie widocznym w oczach zniknęła pośród pszenicy. Tamta starsza kobieta siedziała na uboczu, czytając książkę — prawdziwą książkę. Nie mogłam sobie nawet wyobrazić, skąd mogła ją wziąć. A wielkogłowy Bezsenny — jeśli rzeczywiście nim był — wyciągnął się na ziemi, przymknął oczy i udawał, że śpi. Wykrzywiłam się. Nigdy nie przepadałam za autoironią, szczególnie u innych.
Читать дальше