— W pewnym sensie. Musimy zejść poniżej pułapu chmur, a będziemy się poruszali z prędkością kilku kilometrów na sekundę. To nie to samo, co podróż balonem, ale zorientujesz się w planetografii tego miejsca.
— Wspaniale! Wspaniale!
— Zastanawiam się jednak — rzekł z namysłem Trevize — czy zostaniemy na Sayshell tyle czasu, żeby warto było przestawić zegar pokładowy na czas lokalny.
— Myślę, że to zależy od tego, co mamy zamiar tu robić. Jak myślisz, Golan, co będziemy robić?
— Naszym zadaniem jest znaleźć Gaje. Nie wiem ile czasu nam to zabierze.
— Możemy przestawić nasze zegarki, a zegar pokładowy zostawić w spokoju — powiedział Pelorat.
— Dobra myśl — rzekł Trevize. Spojrzał na planetę rozciągającą się pod nimi. — Nie ma sensu dłużej czekać. Nakieruję komputer na przydzieloną nam falę radiową. Z jego pomocą możemy tak ustawić nasz napęd grawitacyjny, żeby nasz lot przypominał lot z użyciem silników konwencjonalnych. A więc, Janov, schodzimy do lądowania. Zobaczymy, co uda nam się znaleźć.
Patrzył w zamyśleniu na planetę, a tymczasem statek zaczął wchodzić na kurs przystosowany do pola grawitacyjnego planety.
Trevize nigdy przedtem nie był w Związku Sayshellskim, ale wiedział, że przez ostatnie sto lat był on nastawiony zdecydowanie nieprzyjaźnie do Fundacji. Był zaskoczony — i trochę skonsternowany — faktem, że tak szybko i gładko poszło im z Urzędem Celnym. Coś mu tu nie pasowało.
Urzędnikiem celnym, który ich wpuścił, był Jogoroth Sobhaddartha. Spędził on na swej placówce pół życia, z niewielkimi przerwami.
Nie uskarżał się na takie życie, bo dzięki temu mógł przebywać co trzeci miesiąc z ulubionymi książkami, przy ulubionej muzyce, z dala od żony i dorastającego syna.
Oczywiście irytowało go, że od dwu lat szefem Urzędu Celnego był Śniciel. Trudno o bardziej nieznośną osobę niż ktoś, kto każde swoje działanie tłumaczy tym, że zostało mu ono nakazane w snach.
Sobhaddartha absolutnie nie wierzył w takie rzeczy, ale był na tyle przezorny, żeby tego głośno nie rozpowiadać. Większość mieszkańców Sayshell odnosiła się nieżyczliwie do ludzi powątpiewających w realność tego rodzaju zjawisk psychicznych. Gdyby zyskał sobie opinię materialisty, to jego emerytura stanęłaby pod znakiem zapytania.
Pogładził oba końce swej brody, jeden lewą, drugi prawą ręką, odchrząknął dość głośno i spytał, z raczej nieodpowiednią w stosunku do zwierzchnika obojętnością:
— Czy to ten statek, szefie?
Szef, który nosił tak samo sayshellskie nazwisko jak Sobhaddartha, a mianowicie nazywał się Namarath Godhisavatta, był akurat zajęty jakimiś danymi komputerowymi, więc nie podniósł nawet głowy. — Jaki statek? — spytał.
— „Odległa Gwiazda”, ten statek z Fundacji. Ten, który właśnie przepuściłem. Ten, który zholografowaliśmy z każdej strony. Czy to właśnie ten, który widział pan w śnie?
Teraz Godhisayatta podniósł głowę znad biurka. Był niskim mężczyzną, o niemal zupełnie czarnych oczach otoczonych siecią zmarszczek, które bynajmniej nie powstały od ciągłego uśmiechania się. — Dlaczego pan pyta?
Sobhaddartha wyprostował się i ściągnął swe ciemne, gęste brwi, tak że tworzyły prawie jedną kreskę.
— Powiedzieli, że są turystami, ale nigdy jeszcze nie widziałem takiego statku. Moim zdaniem, to agenci Fundacji.
Godhisayatta usiadł wygodniej na krześle.
— Kochany panie, nie przypominam sobie, żebym pytał o pańskie zdanie.
— Uważam, szefie, że jest moim patriotycznym obowiązkiem zwrócić pana uwagę na…
Godhisayatta skrzyżował ramiona na piersi i spojrzał groźnie na podwładnego, który (choć wyglądał bardziej okazale niż on) pod tym spojrzeniem skurczył się nieco i przybrał niepewną minę. — Drogi panie — powiedział — jeśli dba pan trochę o swoje interesy, to niech pan robi, co pan ma robić, bez żadnych komentarzy, bo jeśli jeszcze raz usłyszę, że zabiera pan głos w sprawach, które do pana nie należą, to postaram się, żeby nie dostał pan emerytury.
— Tak jest, proszę pana — odparł cicho Sobhaddartha, ale zaraz dodał z podejrzaną służalczością w głosie: — Czy zameldowanie panu, że w zasięgu naszych ekranów znalazł się drugi statek, należy do moich obowiązków?
— Niech pan uważa, że już pan o tym zameldował — rzekł z irytacją Godhisayatta i powrócił do swych zajęć.
— Jest to statek — rzekł Sobhaddartha jeszcze bardziej uniżonym głosem — o cechach bardzo podobnych do tego, który właśnie przepuściłem.
Godhisayatta oparł ręce na biurku i podniósł się. — Drugi taki sam? — powiedział.
Sobhaddartha uśmiechnął się w duchu. Ten zrodzony z nieprawego łoża osobnik o krwiożerczych instynktach (miał na myśli swego przełożonego) najwidoczniej nie śnił o dwu statkach. — Wszystko na to wskazuje — powiedział głośno. — Zaraz wracam na swoje stanowisko i czekam na rozkazy. Mam nadzieję, że…
— Słucham?
Sobhaddartha nie mógł się powstrzymać od złośliwego komentarza, nawet za cenę utraty prawa do emerytury:
— Mam nadzieję, że przepuściliśmy właściwy.
„Odległa Gwiazda” leciała szybko nad powierzchnią planety. Pelorat patrzył, zafascynowany, na przesuwające się w dole widoki. Warstwa chmur nad Sayshell była cieńsza i rzadsza niż nad Terminusem, a lądy, dokładnie tak, jak pokazywała mapa, bardziej zwarte i rozległejsze. Sądząc z rdzawego koloru dużych połaci lądów, znaczną część kontynentów zajmowały pustynie.
Nie widać było żadnych oznak życia. Sayshell wydawał się składać wyłącznie z jałowych pustyń, szarych równin, rozległych pofałdowań, które prawdopodobnie były łańcuchami górskimi i oczywiście z oceanów.
— Wygląda na świat pozbawiony życia — mruknął Pelorat.
— Chyba nie spodziewasz się dojrzeć oznak życia z tej wysokości — powiedział Trevize. — Kiedy zejdziemy niżej, zobaczysz pasma zieleni. Ale przedtem ujrzysz po stronie, gdzie jest teraz noc, krajobraz — usiany punkcikami świateł. Istoty ludzkie mają skłonność do oświetlania swoich światów nocą. Nigdy nie słyszałem, żeby jakiś świat był wyjątkiem od tej reguły. Innymi słowy, pierwsza oznaka życia, którą dostrzeżesz, będzie technologicznej natury.
— W końcu istoty ludzkie są stworzeniami dziennymi — rzekł z zadumą Pelorat. — Wydaje mi się, że jednym z najważniejszych zadań zaawansowanej techniki będzie zmiana nocy w dzień. Prawdę mówiąc, jeśli jakiś świat rozwijał technikę od zera, to rozwój ten można prześledzić studiując stopniowy wzrost siły oświetlenia jego zacienionej strony. Jak myślisz, ile czasu zajęłoby przejście od jednolitej ciemności do jednolitej jasności?
Trevize roześmiał się:
— Masz dziwne pomysły, ale myślę, że to się bierze stąd, że zajmujesz się mitami. Nie sądzę, żeby jakiś świat osiągnął kiedykolwiek jednolitą jasność. Oświetlenie nocne jest proporcjonalne do zagęszczenia ludności, a zatem żaden kontynent nie może być oświetlony równomiernie. Nawet Trantor u szczytu swego rozwoju, kiedy był jednym wielkim miastem, nie był jednakowo oświetlony we wszystkich miejscach.
Tak jak Trevize powiedział, pojawiły się na powierzchni planety smugi zieleni, a podczas ostatniego okrążenia globu Trevize wskazał Peloratowi plamy, które według niego były miastami. — To nie jest typowo miejski świat. Nigdy przedtem nie byłem w Związku Sayshellskim, ale z informacji, których dostarczył mi komputer, wynika, że są przywiązani do przeszłości. Technika kojarzy się całej Galaktyce z Fundacją i dlatego tam, gdzie Fundacja nie cieszy się sympatią, ludzie chętnie pielęgnują tradycję i podkreślają swe związki z przeszłością… Nie dotyczy to, rzecz jasna, broni. Zapewniam cię, że w tym względzie Sayshell bynajmniej nie jest staroświecki.
Читать дальше