— To jej nie powstrzyma, Pierwszy Mówco. Będzie dalej intrygowała, żeby dostać to stanowisko i być może okoliczności jej sprzyjają. Jestem pewien, że znajdzie się parę osób, które są zdania, że nie powinienem przyjąć twojej nominacji. Nietrudno byłoby przekonać im resztę, że Mówca Delarmi jest najlepszym umysłem przy Stole i że ona byłaby najlepszym Pierwszym Mówcą.
— Najlepszym umysłem przy Stole, ale nie poza nim — mruknął Shandess. — Dla niej rzeczywistymi wrogami są tylko inni Mówcy. Ona nie powinna była w ogóle zostać Mówcą. Ale zostawmy to. Chcesz, żebym zabronił ci zabrać tę chłopkę ze sobą? Wiem, że to Delarmi cię w to wrobiła.
— Nie, nie, powód, który przedstawiłem, jest prawdziwy. Ona naprawdę posłuży mi jako system wczesnego ostrzegania i powinienem być wdzięczny Mówcy Delarmi, że mnie do tego popchnęła, bo wtedy uświadomiłem sobie płynącą z tego korzyść. Jestem przekonany, że ta kobieta bardzo mi się przyda.
— A więc dobrze. Przy okazji — ja też nie kłamałem. Jestem naprawdę pewien, że zrobisz to, co trzeba, aby zakończyć ten kryzys… Myślę, że mogę polegać na swojej intuicji.
— Myślę, że ja też mogę na niej polegać, bo zgadzam się w pełni z tobą. Przyrzekam ci, że bez względu na to, co się wydarzy, wrócę z lepszymi osiągnięciami, niż odlatuję. Wrócę i zostanę Pierwszym Mówcą, choćby te anty — Muły… czy Mówca Delarmi… stawały na głowie, żeby do tego nie dopuścić.
Mówiąc to, Gendibal zastanawiał się, dlaczego sprawia mu to taką satysfakcję. Dlaczego tak bardzo zależało mu na tej samotnej wyprawie w przestrzeń? Powodem była, oczywiście, ambicja. Coś takiego zrobił kiedyś Preem Palver i on, Stor Gendibal, pragnął wykazać, że nie jest od niego gorszy. A potem nikt już nie ośmieli się mówić, że nie należy mu się stanowisko Pierwszego Mówcy. A może kryło się za tym coś więcej niż ambicja? Może kusiła go perspektywa stoczenia walki? Może było to pragnienie zmierzenia się ze światem, nie dziwne u kogoś, kto przez całe swe dotychczasowe życie skazany był na uprawianie swojej grządki na zabitej deskami planecie? Nie wiedział dokładnie, jakie kierowały nim motywy, ale wiedział na pewno, że bardzo pragnie udać się na tę wyprawę.
Janov Pelorat patrzył po raz pierwszy w życiu, jak — po manewrze, który Trevize określił mianem mikroskoku — jasna gwiazda zmienia się powoli w kulę. Sayshell, cel ich podróży, czwarta i jedyna zamieszkana planeta systemu, rósł jednak znacznie wolniej. Na zbliżenie się do niego potrzebowali kilku dni.
Komputer wykreślił jego mapę i przedstawił na małym, przenośnym ekranie, który Pelorat trzymał w rękach.
Trevize, ze spokojem i pewnością kogoś, kto w swoim czasie zwiedził parę dziesiątków planet, powiedział:
— Nie oczekuj, że od razu dużo zobaczysz. Najpierw będziemy musieli przejść przez stację wejściową, a to może być nudne.
Pelorat podniósł głowę znad ekranu:
— Ale to na pewno tylko formalność.
— Tak. Niemniej jednak może to być nudne.
— Ale przecież w Galaktyce panuje pokój.
— Oczywiście. Znaczy to, że nas wpuszczą. Ale jest jeszcze sprawa równowagi ekologicznej. Żadna planeta nie chce dopuścić do tego, żeby została zachwiana, jest więc zupełnie naturalne, że dokładnie sprawdzają każdy statek, szukając niepożądanych organizmów. To zupełnie zrozumiała ostrożność.
— Wydaje mi się, że na naszym statku nie ma nic z tych rzeczy.
— Oczywiście, że nie ma, ale muszą to sprawdzić. Pamiętaj też o tym, że Sayshell nie jest członkiem Federacji Fundacyjnej, a więc na pewno będą trochę przeciągać formalności, ażeby zademonstrować swoją niezależność.
Podleciał do nich mały statek służby granicznej i na pokład wszedł urzędnik celny. Trevize mówił energicznym głosem, krótkimi zdaniami. Nie zapomniał jeszcze czasów, kiedy odbywał służbę wojskową.
— „Odległa Gwiazda”, z Terminusa. Papiery — statku — powiedział, wręczając je urzędnikowi. — Nieuzbrojony, prywatny statek. Oto mój paszport. Mam jednego pasażera. To jego paszport. Jesteśmy turystami.
Urzędnik celny miał na sobie uniform w jaskrawych kolorach, z przewagą szkarłatu. Policzki i górną wargę miał gładko wygolone, ale nosił rozwidloną na końcu brodę. — Statek z Fundacji? — spytał.
W rzeczywistości powiedział „statek z Fundacji”, ale Trevize pilnował się, aby nie pokazać niczym, że go to rozśmieszyło. Nie próbował też go poprawiać. Uniwersalny język galaktyczny miał tyle odmian, ile było planet i mieszkańcy każdej z nich mówili po swojemu. Skoro potrafili się między sobą porozumieć, to różnice między poszczególnymi dialektami były nieistotne.
— Tak — rzekł Trevize. — Statek z Fundacji. Prywatny.
— Bardzo dobrze… Jaki macie przewóz?
— Przepraszam, co?
— Przewóz. Co przewozicie?
— A, ładunek… Oto dokładny spis. Tylko rzeczy osobiste. Nie przylecieliśmy tu na handel. Jak już mówiłem, jesteśmy turystami.
Urzędnik rozejrzał się z zaciekawieniem. — Trochę za dobry statek, jak na turystów — powiedział.
— Ale nie według kryteriów Fundacji — odparł Trevize, udając, że jest w świetnym nastroju. — Poza tym dobrze mi się powodzi i mogę sobie na taki pozwolić.
— Chce pan przez to powiedzieć, że mogę się wzbogacić? — urzędnik spojrzał na niego, a potem szybko odwrócił wzrok.
Trevize wahał się przez chwilę, nie wiedząc jak zinterpretować jego słowa, ale szybko zdecydował się. — Nie, skądże, nie chcę pana przekupić — powiedział. — Nie mam powodu tego robić… a poza tym nie wygląda pan na kogoś, kogo można przekupić, nawet gdybym tego chciał. Może pan przeszukać statek, jeśli pan chce.
— Nie ma potrzeby — rzekł urzędnik, odkładając kieszonkowy szperacz. — Wasz statek został już przebadany pod kątem ewentualnego przemytu jakiejś infekcji i nic nie znaleźliśmy. Przydzielono wam falę radiową, która naprowadzi was na lądowisko.
I wyszedł. Cała procedura trwała piętnaście minut.
— Mógł nam robić trudności? — spytał cicho Pelorat. — Naprawdę spodziewał się, że dostanie w łapę?
Trevize wzruszył ramionami. — Przekupywanie celników jest równie stare jak Galaktyka i na pewno dałbym mu łapówkę, gdyby jeszcze raz zrobił do tego jakąś aluzję. Ale przypuszczam, że wolał nie próbować na statku Fundacji, do tego takim dziwnym. Ta stara jędza Branno mówiła, że wszędzie, gdzie się znajdziemy, będzie nas chroniła nazwa Fundacji i nie myliła się… Mogło to nam zająć o wiele więcej czasu.
— Dlaczego? Wydawało mi się, że dowiedział się wszystkiego, czego chciał.
— Tak, ale był na tyle uprzejmy, że sprawdził statek przez radiodetektor, na odległość. Gdyby chciał, to mógłby przeszukać statek za pomocą urządzenia ręcznego, a to trwałoby długie godziny. Poza tym mógł nas umieścić w szpitalu polowym i trzymać tam przez wiele dni.
— Co takiego? Ależ, drogi przyjacielu!
— Nie podniecaj się tak. Przecież nie zrobił tego. Myślę, że mógł, ale nie zrobił. Znaczy to, że możemy swobodnie lądować. Najchętniej zrobiłbym to grawitacyjnie, co zajęłoby nam piętnaście minut, ale nie wiem, gdzie nam wyznaczyli lądowisko i nie chcę im. sprawiać kłopotu. Znaczy to, że będziemy musieli się kierować sygnałem radiowym i zrobić parę okrążeń wokół planety, co potrwa parę godzin. Pelorat zrobił zachwyconą minę:
— To wspaniale, Golan. Czy będziemy lecieli na tyle wolno, żeby przyjrzeć się planecie? — Podniósł swój przenośny ekran, pokazujący mapę Sayshell w niedużym powiększeniu.
Читать дальше