Biegnąc patrzył na otoczenie z pewnym lekceważeniem. Trantor był światem o łagodnym, przyjemnym klimacie, ale o monotonnym, nieciekawym krajobrazie. Mimo iż był światem rolniczym, nie był żyzną planetą. I nigdy nią nie był. Być może był to właśnie jeden z czynników, które spowodowały, że stał się centrum administracyjnym pierwszego związku planet, a potem Imperium Galaktycznego. Nie dysponował niczym, co mogłoby predestynować go do innej roli. Nie był na tyle dobry, żeby stać się czymś innym.
Po splądrowaniu Trantora jedyną rzeczą, która umożliwiła mu przetrwanie, były ogromne zasoby metali. Stał się jakby wielką kopalnią, zaopatrującą pół setki innych światów w tanią stal, aluminium, tytan, miedź i magnez, zwracając w ten sposób to, co brał od nich przez tysiące lat i eksploatując swoje zasoby w tempie sto razy szybszym, niż je poprzednio gromadził.
Miał zresztą nadal ogromne zasoby metali, ale znajdowały się one pod ziemią i były trudne do wydobycia. Tutejsi wieśniacy (którzy nigdy nie określali się mianem Trantorczyków, uważając, iż przynosi ono nieszczęście, skutkiem czego ograniczało się ono tylko do członków Drugiej Fundacji) stracili ochotę do zajmowania się metalem. Niewątpliwie był to zwykły przesąd.
Zresztą było to głupie. Metal, który pozostał pod ziemią, mógł zatruwać glebę i jeszcze bardziej obniżać jej żyzność. Ale, z drugiej strony, gospodarstwa były bardzo rozproszone, tak że wszystkie mogły utrzymać się z uprawy roli. No, a poza tym, zawsze jednak sprzedawano innym światom pewne ilości metali.
Gendibal błądził wzrokiem po rozległej, płaskiej aż po horyzont równinie. Na Trantorze, jak niemal na wszystkich zamieszkanych planetach, nadal trwały procesy geologiczne, ale minęło już przynajmniej sto milionów lat od ostatniego poważniejszego okresu górotwórczego. Wszystkie istniejące niegdyś na Trantorze góry zmieniły się, w wyniku erozji, w łagodne wzgórza. Zresztą wiele z nich zostało zrównanych w okresie, kiedy pokrywano planetę metalowym płaszczem.
Na południu, poza zasięgiem wzroku, znajdowała się Zatoka Stołeczna, a za nią rozciągał się Ocean Wschodni. Zarówno zatoka, jak i ocean pojawiły się ponownie po zniszczeniu podziemnych zbiorników.
Na północy wznosiły się wieżowce Uniwersytetu Galaktycznego, zasłaniające niską, lecz rozległą Bibliotekę (której większa część znajdowała się pod ziemią) i szczątki Pałacu Imperatora, leżącego jeszcze dalej na północ.
Po obu stronach drogi rozciągały się pola, na których tu i ówdzie rozrzucone były budynki gospodarstw. Mijał stada bydła, kóz, kur i innych zwierząt domowych, jakie można było znaleźć w każdym gospodarstwie na Trantorze. Nie zwracały na niego uwagi.
Gendibal pomyślał przelotnie, że zwierzęta te można spotkać w całej Galaktyce, na każdej z ogromnej liczby zasiedlonych planet, i że na żadnych dwu światach nie są one dokładnie takie same. Przypomniał sobie kozy ze swej rodzinnej planety, szczególnie jedną, łagodną kózkę, którą sam doił. Były większe i bardziej uparte niż te małe, filozoficznie nastawione przeżuwacze, które sprowadzono na Trantor po Wielkiej Grabieży. Na zamieszkanych światach Galaktyki wyhodowano prawie nieprzeliczoną liczbę ras wszystkich gatunków zwierząt domowych i na każdej planecie znalazł się zawsze jakiś mądrala, który udowadniał, że ta właśnie konkretna rasa jest najlepsza ze względu na mięso, wełnę, jaja czy jeszcze coś innego.
Jak zwykle, nie było w polu widzenia żadnego Tutejszego. Gendibal miał wrażenie, że wieśniacy celowo unikali spotkania z tymi, których określali mianem „badawców”.
Zerknął na słońce. Znajdowało się dość wysoko na niebie, ale j ego promienie nie były palące. W tej szerokości geograficznej panowało zawsze przyjemne ciepło, nie było upałów ani przenikliwego zimna (Gendibalowi nawet brakowało czasami szczypiących mrozów, a może tak mu się tylko wydawało. Od przybycia na Trantor nigdy nie odwiedził swego ojczystego świata. Być może dlatego — przyznawał sam przed sobą — że obawiał się rozczarowania). Czuł przyjemne napięcie rozgrzanych mięśni, zdecydował więc, że starczy już biegu. Zaczął spokojnie iść, oddychając głęboko.
Był teraz gotów stawić czoła walnemu zgromadzeniu Mówców i przeforsować zmianę polityki, zmienić ich nastawienie, by uświadomili sobie zagrożenie narastające ze strony Pierwszej Fundacji i nie tylko, by przestali wreszcie ślepo wierzyć w „bezbłędne” działanie Planu. Kiedy wreszcie zrozumieją, że ta bezbłędność jest właśnie najpewniejszą oznaką zbliżającego się niebezpieczeństwa?
Wiedział, że gdyby przedstawił to ktoś inny, ktokolwiek, byle nie on, to projekt zostałby przyjęty bez większych sprzeciwów. Tak jednak, jak się rzeczy miały, nie obejdzie się bez protestów, ale projekt i tak przejdzie, bo ma poparcie starego Shandessa. Shandess na pewno się nie wycofa, bo nie chciałby figurować w przyszłych podręcznikach historii jako ten Pierwszy Mówca, za którego kadencji Druga Fundacja straciła swe znaczenie. Tutejszy!
Gendibal był zaskoczony. Wyczuł umysł, zanim zobaczył osobę. Był to umysł Tutejszego — prostacki umysł nieokrzesanego wieśniaka. Gendibal wycofał się ostrożnie z jego jaźni, zostawiając ślad tak nikły, że praktycznie nie do wykrycia. W tym względzie obowiązywały w Drugiej Fundacji surowe zasady. Wieśniacy nieświadomie tworzyli osłonę dla nich. Musieli pozostać nietknięci, a w każdym razie należało ingerencje ograniczyć do niezbędnego minimum.
Nikt, kto przybywał na Trantor w celach handlowych czy turystycznych, nie widział nigdy nikogo poza wieśniakami i ewentualnie paroma żyjącymi przeszłością uczonymi. Wystarczyło usunąć wieśniaków albo zacząć ingerować w ich psychikę, by owi uczeni zaczęli nagle być widoczni. Skutki byłyby straszliwe. (Było to jedno z klasycznych ćwiczeń, które nowo przyjęci na uniwersytet musieli rozwiązać sami. Pierwszy Radiant pokazywał, że dewiacje, do których doszłoby w wyniku niewielkiej nawet ingerencji w psychikę wieśniaków, byłyby ogromne.)
Gendibal ujrzał go. Był to na pewno wieśniak, stuprocentowy Tutejszy. Wydawał się prawie karykaturą chłopa trantorskiego — wysoki, potężny w ramionach, o ogorzałej cerze, ciemnych włosach i oczach. Poruszał się niezgrabnie, wielkimi krokami. Miał na sobie prosty ubiór z grubego materiału. Ramiona miał gołe. Gendibalowi wydawało się, że cały przesiąknięty jest zapachem obory. (Tylko bez wyższości — pomyślał. — Preem Palver nie miał nic przeciwko graniu roli wieśniaka, kiedy okazało się to potrzebne dla zrealizowania jego planu. Zresztą było w nim coś z wieśniaka — był niski i przysadzisty. To jego umysł, nie wygląd, wprowadził w błąd kilkunastoletnią Arkadię.)
Wieśniak szedł w jego kierunku, stąpając ciężko i patrząc mu prosto w twarz — co spowodowało, że Gendibal zmarszczył czoło. Żaden Tutejszy ani Tutejsza nie odważyli się nigdy patrzeć na niego w ten sposób. Nawet dzieci uciekały i przyglądały się dopiero z bezpiecznej odległości.
Gendibal nie zwolnił kroku. Było dość miejsca, żeby minąć tamtego bez słowa, a nawet bez patrzenia na niego i zdecydował się, że tak będzie najlepiej. Postanowił trzymać się z daleka od umysłu wieśniaka.
Zszedł na bok drogi, ale wieśniak wyraźnie nie miał zamiaru go minąć. Stanął, rozstawił szeroko nogi, rozpostarł potężne ramiona, jakby chciał mu zagrodzić przejście i rzekł tubalnym głosem: — Hej, ty! Ty badawca?
Wbrew swemu wcześniejszemu postanowieniu, Gendibal nie mógł się powstrzymać od wysondowania zamiarów chłopa. Wyczuł w nim wyraźną chęć do zwady. Zatrzymał się. Nie mógł w tej sytuacji przejść bez słowa, choć rozmowa z wieśniakiem musiała być, sama w sobie, bardzo męcząca. Dla kogoś, kto jak on przywykł do bezpośredniej, szybkiej i precyzyjnej wymiany myśli, kto w niewielkim stopniu korzystał z głosu, mimiki i gestów, wypowiadanie się tylko za pomocą kombinacji słów było czynnością bardzo uciążliwą. Było to zupełnie tak, jakby próbował podważyć głaz ramieniem, gdy tymczasem tuż obok leżał i aż prosił się o użycie poręczny łom.
Читать дальше