— Kapo re? — zapytał, zauważywszy, że biały barbarzyńca nieprzystojnie gapi się na jedwabną, pokrytą aplikacjami kapę z wyobrażeniem nauczyciela mądrości Padmasmbhawy.
MacDonald nie zrozumiał pytania, ale pokazał lamie język. Ten gest uważano tu za coś w rodzaju przyjacielskiego pozdrowienia. Gdy alpinista zauważył, że lama ma na sobie taką samą czapkę ze złotą gałką jak ten wyhaftowany na jedwabiu jegomość, groźnie ściskający w ręku berło z nanizanymi na nie czaszkami i szkieletem pochylił z szacunkiem głowę. Być może kontemplacja świętych atrybutów sprawiła, że nagle doznał daru objawienia i kierowany przemożnym impulsem uznał, iż należy przejść do czynu. Podskoczył do leżącego przy progu plecaka, wyciągnął pieczołowicie przechowywaną butelkę G and B” i z pełnym szacunku uśmiechem wręczył ją gospodarzowi. Była to najlepsza ze wszystkich możliwych decyzji.
Lama uśmiechnął się miło i przywołał gestem krótko ostrzyżonego nowicjusza w takiej samej, wyszarzałej czerwono-brązowej szacie, odsłaniającej prawe ramie. Chłopiec pobiegł gdzieś za kolumny zaczepiając po drodze o poobwieszany pstrymi szarfami zielony bębenek i niema audiencja trwała nadal.
Młody mnich wrócił wkrótce w towarzystwie tłumacza. MacDonald natychmiast zorientował się, że ten korpulentny, o prawie czarnej opaleniźnie mężczyzna, to Szerpa — przewodnik. Wszedł do komnaty nie zdejmując dawno zdefasonowanego filcowego kapelusza. Teraz tylko zrzucił z ramion i związał rękawami w pasie swą czubę — ciepły tybetański chałat.
Na potężnej Piersi Szerpy dumnie połyskiwał złoty żeton „Tygrysa śniegów” — najwyższa alpinistyczna nagroda, przyznawana za zdobycie ośmiotysięcznika. MacDonald wiedział, że tylko bardzo bogatego człowieka może być stać na wynajęcie takiego przewodnika.
— Jak się pan ma? — odezwał się Szerpa zupełnie przyzwoitą angielszczyzną i przedstawił się. Ang Temba… Pochodzę z Solo-kimbu w Nepalu i pracuje na kontrakcie.
— Bardzo jestem rad, mister Temba — szczerze ucieszył się MacDonald i wyciągnął rękę. — O ile zrozumiałem, zgodził się pan pełnić role tłumacza?… To wspaniale! Będę panu niezmiernie zobowiązany. Zauważył pełne wyczekiwania spojrzenie swojego rozmówcy i przedstawił się pospiesznie. — Charles MacDonald z Sydney… To w Australii, mister Temba.
— Świątobliwy lama Ngagwan — Temba wskazał staruszka — chce wiedzieć, jak pan się tu dostał.
— Chętnie wyjaśnię — zaczął szybko tłumaczyć MacDonald. — Pan, mister Temba, zna góry o wiele lepiej ode mnie. O tym wymownie świadczy pańska odznaka — wskazał na żeton. — Nasza grupa miała przeprowadzić wstępne rozpoznanie podejść do Sijama Targi. Była to cześć przygotowań do przyszłorocznej próby wejścia na szczyt. Razem z partnerem wyszedłem z dużego obozu, by zbadać trawers komina skalnego na styku lodowców w odległości trzech godzin marszu. Szliśmy bez liny po idealnie równym płaskowyżu i nie spodziewaliśmy się żadnych trudności. Pogoda jednak się załamała, ze żlebów zaczęła unosić się mgła i zasłoniła wszystkie punkty orientacyjne. Uznaliśmy, że trzeba wracać i wtedy właśnie nagle, bez najmniejszego hałasu zeszła na nas lawina i rozrzuciło nas w obie strony. Lawina wlokła mnie chyba z piać albo i więcej minut. Kilka razy uderzyłem o kamienie i tylko cudem pozostałem przy życiu. Gdy wszystko się skończyło i udało mi się w jakiś sposób wydostać spod śniegu, mgła zgęstniała tak, że nie widziałem nic na odległość wyciągniętej dłoni. Czekałem prawie doba zanim widoczność uległa poprawie, a potem ruszyłem, orientując się za pomocą kompasu. Wyszedłem jednak nie w okolice obozu, lecz na zupełnie nieznaną droga. Próbowałem połączyć się z kolegami drogą radiową, ale wszystkie moje próby zakończyły się niepowodzeniem. W eterze szalała jakaś burza elektromagnetyczna. Czy tutaj tak zawsze, mister Temba? A może we wskazania kompasu też nie należy wierzyć?
MacDonald zamilkł. Wyglądało na to, że jego wyjaśnienia uznano za przekonywające, a zadane na końcu pytania były dobrą puentą. Szerpa krótko streścił lamie emocjonującą opowieść gościa. Staruszek najwidoczniej przyjął ją do wiadomości i zadał jakieś krótkie pytanie
— Świątobliwy lama interesuje się pańskimi planami na przyszłość — przetłumaczył Szerpa
— Proszę powiedzieć świątobliwemu ojcu, szanowny kolego, że chwilowo nie mam żadnych określonych planów. Chciałbym najpierw dojść do siebie i nieco się podleczyć… Być może uda mi się nawiązać łączność z kolegami albo oni mnie znajdą…
W jaki sposób znalazł się pan w lesie? — Ang Temba prześliznął się wzrokiem po plamach, jakie na jego odzieży pozostawiły długo krwawiące ranki. — O tej porze prawie nie sposób go przejść ze względu na pijawki.
— Ścieżka kończyła się na półce skalnej, która wydała mi się zbyt wąska… Musiałem szukać okrężnej drogi. Może dłuższej, ale za to bezpieczniejszej.
— Bezpieczniejszej? Mogły pana wyssać co do kropli. Gdzie pan zszedł ze ścieżki?
— Tuż obok kamiennej piramidy, na której przywiązuje się wstążka i kładzie pieniądze
— Darkszed — powiedział Temba zwracając się raczej do lamy, a nie do tego na wpół szalonego włóczęgi, który zdecydował się iść w porze monsunowej przez las, kiedy to drzewa i trawy pokryte są krwiożerczymi pijawkami spadającymi z góry i gotowymi wpełznąć do butów przez najdrobniejszą szczelinę.
Oczywiście pańska ekspedycja miała licencje? — zapytał Ang Temba i MacDonald mógłby przysiąc, że pytanie to Szerpa zadał z własnej inicjatywy, by poprzeć jakieś swoje argumenty.
Oczywiście! Oto moje dokumenty — MacDonald odsunął nieco suwak i wyciągnął portfel. Jakby nieumyślnie pokazał jego lewą cześć, która wypchana była najrozmaitszymi kartami kredytowymi i wyciągnął australijski paszport z wizami sąsiednich państw.
Lama i Szerpa długo kartkowali postemplowane strony, wymieniali co chwila niespieszne i zupełnie niezrozumiałe dla Australijczyka zdania. MacDonald zdołał rozpoznać tylko trzy znajome słowa. Kilka razy padły słowa: „alpinizm” i „Bhutan” oraz wspomniana przez Szerpe nie zdobyta Sijama Tara. Lodowy tron siedmiookiej, miłosiernej bogini udostępniony został dopiero w ubiegłym roku. Temba najwidoczniej powtarzał opowieść alpinisty Płynnym ruchem ręki nakreślił w powietrzu zarys grzbietu górskiego i gwałtownym gestem zaznaczył komin skalny. Można już było nie wątpić, że stał się rzecznikiem cudzoziemca.
Lama raczej się nie upierał, ale i nie spieszył się z wyrażeniem zgody. Obaj rozmówcy tak dalece zgłębili się w rozważanie wszelkich pro i contra, że MacDonaldowi wydawało się, iż całkowicie już zapomnieli o co toczy się spór.
— Może pan, rzecz jasna, mieszkać tu tak długo, jak pan zechce — oznajmił Temba, przypomniawszy sobie wreszcie o czekającym na decyzje gościu. — Pozostaje tylko problem wyżywienia.
— Przecież mam na to wystarczające środki! — zawołał MacDonald i potrząsnął portfelem.
— Sprawa jest dość skomplikowana — Temba wzruszył ramionami z zażenowaniem. — Przełęcze, sam pan wie, są zasypane śniegiem, a w ogóle drogi są tu przez sześć-siedem miesięcy w roku nieczynne… Krótko mówiąc, dowóz jest trudny, a miejscowych zapasów starcza tylko dla tutejszych mieszkańców. Jednym słowem, nie sądzę, by udało się panu kupić żywność i opał sir… A może ma pan jakieś przedmioty do wymiany?
MacDonald udał, ze myśli intensywnie.
— Wszystko co miałem, zostało w obozie podrapał się w głowie — tu są tylko najniezbędniejsze rzeczy… No cóż, mam trochę papierosów, jakieś lekarstwa, grzałkę katalityczną, bez której mogę się obejść… W ostateczności gotów jestem rozstać się z namiotem, śpiworem i… Zresztą, mogę poświecić wszystko — poza radiostacją — to moja ostatnia nadzieja…
Читать дальше