— Rozumiem to wszystko — rzekł Darell.
— I nie rozumie pan, że to może oznaczać dla nas klęskę?
— W wojnie liczy się nie tylko odległość. Powtarzam, że nie możemy przegrać. To zupełnie niemożliwe.
— Na jakiej podstawie pan tak uważa?
— Na podstawie swojej własnej interpretacji Planu Seldona.
— Och — burmistrz skrzywił się i założył ręce do tyłu — więc pan też wierzy w tę mistyczną pomoc Drugiej Fundacji?
— Nie. Ja tylko wierzę w to, co nieuniknione… oraz w odwagę i wytrwałość.
A jednak, mimo tej zewnętrznej pewności siebie, trapiły. go wątpliwości. A jeśli… a jeśli Anthor miał rację i Kalgan rzeczywiście był narzędziem w rękach tych mistrzów psychologii? Jeśli ich celem było zwyciężenie i zniszczenie Fundacji? Nie, to nie miało sensu!
A jednak…
Uśmiechnął się gorzko. Zawsze to samo. Zawsze to usiłowanie przeniknięcia wzrokiem tej skorupy, która dla niego była niczym granit, a dla wroga przezroczysta jak kryształ.
Galaktograficzny obraz sytuacji nie umknął też uwadze Stettina. Władca Kalgana stał przed modelem Galaktyki, który był bliźniaczą kopią modelu z gabinetu burmistrza Terminusa. Różnica polegała tylko na tym, że gdy burmistrz chmurzył czoło, Stettin uśmiechał się.
Wyglądał imponująco w błyszczącym admiralskim mundurze opinającym jego potężne ciało. Przez pierś, od ramienia do biodra, biegła ukosem purpurowa wstęga Orderu Muła, którym odznaczył go poprzedni Pierwszy Obywatel, usunięty przez niego pół roku później w sposób nieco gwałtowny. Na lewym ramieniu rzucała błyski Srebrna Gwiazda z Podwójnymi Kometami i Mieczami.
Zwracał się właśnie do sześciu członków swego sztabu głównego, których uniformy tylko niewiele ustępowały jego mundurowi, i do Pierwszego Ministra, który wyglądał przy nich jak szara myszka.
— Myślę, że decyzje są jasne. My możemy poczekać. Dla nich każdy dzień zwłoki będzie oznaczał kolejny cios w ich morale. Jeśli postanowią bronić całego obszaru, to rozproszą swoje siły, a wtedy możemy uderzyć równocześnie w dwóch miejscach, tu i tu — wskazał na modelu Galaktyki dwie białe linie, wybiegające z czerwonej kuli, przecinające niby lancety żółtą dłoń, która ją trzymała i odcinające ż dwu stron ciasnym łukiem Terminus od sąsiadujących z nim światów. — W ten sposób rozerwiemy ich flotę na trzy części; z każdą załatwimy się dokładnie. Jeśli skoncentrują swoje siły, to tym samym oddadzą nam dwie trzecie swego terytorium i prawdopodobnie sprowokują rebelię.
W ciszy, która zapadła po słowach Stettina, rozległ się cienki głos Pierwszego Ministra:
— Za pół roku Fundacja będzie silniejsza. Jej zasoby, jak wszyscy wiemy, są większe, flota ma więcej statków, a rezerwy ludzkie prawie niewyczerpane. Może byłoby bezpieczniej uderzyć szybko.
Jego zdanie z pewnością najmniej się liczyło w tym pokoju. Stettin uśmiechnął się i zrobił stanowczy ruch ręką:
— Pół roku — rzekł — czy nawet rok, jeśli trzeba będzie, nic nas nie kosztuje. Ludzie zFundacji nie są w stanie się przygotować, nie są ideologicznie zdolni do tego. Ich filozofia sprowadza się do wiary w to, że pomoże im Druga Fundacja. Ale nie tym razem, co?
Obecni poruszyli się niespokojnie.
— Sądzę, że brak wam wiary we własne siły — rzekł Stettin lodowatym głosem. — Czy muszę jeszcze raz przytaczać raporty naszych agentów w Fundacji albo wyniki odkryć Homira Munna, byłego agenta Fundacji, który teraz jest na naszych… eee… usługach? Kończymy naradę, panowie.
Stettin wrócił do swoich apartamentów z uśmiechem na ustach. Niekiedy zastanawiał go ten Homir Munn. Dziwny facet, mięczak, który nie potwierdził swoich wcześniejszych obietnic. Ale mimo to wiedział mnóstwo interesujących rzeczy, które napełniały otuchą — szczególnie jeśli przy rozmowie obecna była lady Callia.
Uśmiechnął się szerzej. Ta tłusta idiotka przydawała się jednak na coś. Przynajmniej wydostała z Munna swoim przymilaniem się więcej, niż udało się jemu, i miała z tym mniej zachodu. Dlaczego by nie oddać jej Munnowi? Zachmurzył się. Callia. Ona i ta jej idiotyczna zazdrość. Na Przestrzeń! Gdyby miał tu jeszcze tę Darellównę… Dlaczego nie rozwalił jej za to głowy?
Nie potrafił sobie tego dokładnie wytłumaczyć.
Może dlatego, że tak jej dobrze szło z Munnem. A on potrzebował Munna. To właśnie Munn wykazał, że przynajmniej zdaniem Muła nie było żadnej Drugiej Fundacji. Jego admirałowie potrzebowali takiego zapewnienia.
Chciałby udostępnić te dowody społeczeństwu, ale lepiej, żeby Fundacja wierzyła w pomoc, która nigdy nie nadejdzie. Czy to nie Callia właśnie wskazała mu na to? Tak, zgadza się. Powiedziała, że … Bzdura! Nie mogła nie powiedzieć. A jednak…
Potrząsnął głową, aby uwolnić się od tych myśli i poszedł dalej.
Trantor był światem, na którym wśród szczątków dawnego rodziło się nowe życie. Osadzony, niczym zmętniały szlachetny kamień, w samym środku oszałamiającej masy gwiazd, śnił na przemian o przeszłości i o przyszłości.
Był czas, kiedy na tej pokrytej metalowym płaszczem planecie zbiegały się niewidoczne nitki władzy, sięgające aż do najdalszych krańców Galaktyki. Trantor był wtedy jednym wielkim miastem, zamieszkanym przez cztery miliardy administratorów, najpotężniejszą stolicą, jaka kiedykolwiek istniała. W końcu rozkład sięgnął jądra. Na sto lat przed opisanymi tu wydarzeniami Imperium samo wymierzyło sobie ostateczny cios — został złupiony Trantor. Pomarszczona i spękana w śmiercionośnym ogniu atomowej zagłady metalowa skorupa planety zdawała się szydzić z jej dawnej świetności. Ci, którzy przetrwali, zrywali metalowe płyty i wymieniali je z sąsiednimi planetami na ziarno i bydło. Spod metalu wyłoniła się na powrót ziemia i tak Trantor wrócił do swych początków. Pokrywający się wciąż nowymi, prymitywnie uprawianymi polami, zapomniał o swej świetnej przeszłości. A raczej — zapomniałby, gdyby nie potężne szkielety wypalonych budowli wznoszące się w ciszy ku niebu.
Arkadia patrzyła z lekkim skurczeni serca na widoczny na horyzoncie pierścień metalowych konstrukcji. Wioska, w której mieszkali Palverowie, wydawała się jej mała i zacofana, ot, kilkanaście rozrzuconych bezładnie zagród. Otaczały ją łany złocistej pszenicy.
Ale tam, w oddali, wciąż wznosiły się pamiętające dawne czasy budowle, których ściany, wykonane z nierdzewnego metalu, lśniły oślepiająco w blaskach słońca Trantora, Mimo że od jej przylotu minęło kilka miesięcy, była tam tylko raz. Szła gładkim chodnikiem, na którym nie było widać śladów spojeń i zaglądała do wnętrza milczących, pokrytych kurzem budowli. Przez dziury i pęknięcia w ścianach wdzierało się światło. Było to niezmiernie przygnębiające. Było to świętokradztwo.
Rzuciła się do ucieczki. Metal dźwięczał pod jej stopami. Zatrzymała się dopiero wtedy, gdy miękki odgłos kroków uświadomił jej, że znajduje się już na gołej ziemi.
Potem mogła już tylko spoglądać z daleka. Nie śmiała zakłócać panującej tam ciszy.
Wiedziała, że urodziła się na tym świecie. Gdzieś w okolicach starej Biblioteki Imperialnej. Biblioteka ta to był najprawdziwszy Trantor. Największa świętość! Było to jedyne miejsce, które oparło się hordom plądrującym planetę i zachowało się w nienaruszonym stanie. Trwało tak od stu lat, niczym wyzwanie rzucone wszechświatu.
To właśnie tam Hari Seldon z grupą współpracowników utkał swą niewyobrażalną, misterną sieć. To tam Ebling Mis przeniknął jego tajemnicę i siedział oniemiały ze zdziwienia, nim strzał z miotacza nie przerwał jego życia, by tajemnica ta nie wyszła na światło dzienne. To tam, w Bibliotece Imperialnej, jej dziadkowie żyli przez dziesięć lat, aż umarł Muł i mogli wrócić do Fundacji. To tam powrócił ze swą młodą żoną jej ojciec, by poznać sekret Drugiej Fundacji. Nie udało mu się.
Читать дальше