Człowiek sobie myśli, że jak by naród miał trochę rozumu, to za nic by nie chciał zaczynać na nowo, tylko by się trzymał od tego jak najdalej. I po mojemu, to nie ludzie to robią — taki Kalgańczyk to też by wolał siedzieć z żoną w domu, a nie tłuc się statkiem gdzieś po przestrzeni, żeby go w końcu zabili. To ten straszny typ, Stettin. Aż dziw bierze, że tacy ludzie jeszcze żyją. Zabił tego poprzedniego — jak mu tam — aha, Thallos, i teraz rozrabia, bo chce być szefem wszystkiego.
Ale dlaczego zaczyna z nami, to już naprawdę nie wiem. Musi przegrać, jak zawsze. Może to wszystko jest w Planie, ale czasem sobie myślę, że to musi być zły plan — tyle wojen i zabijania, chociaż oczywiście nie powiem nic złego o Seldonie, bo on na pewno wie lepiej niż ja i może jestem za głupia, żeby się go czepiać. A ta inna Fundacja też jest dobra. Mogli przecież teraz ich zatrzymać i wszystko by było dobrze. Pewnie i tak to w końcu zrobią i człowiek ma nadzieję, że zdążą, zanim zacznie być naprawdę źle.
Doktor Darell podniósł głowę znad śniadania.
— Mówiłaś coś, Poli?
Poli otworzyła szeroko oczy ze zdumienia, a potem zmrużyła je ze złością.
— Nic, doktorze, w ogóle nic. Ja tu nie mam nic do gadania. Człowiek prędzej skona, niż można coś powiedzieć w tym domu. Tylko skocz tu, skocz tam, ale spróbuj coś powiedzieć… — I odeszła, kipiąc ze złości i mrucząc coś pod nosem.
Jej wyjście nie zrobiło na Darellu większego wrażenia niż jej gadanie.
Kalgan! Bzdura! Zwykły fizyczny przeciwnik! Tacy już nieraz dostawali łupnia.
Mimo to, nie mógł się trzymać z dala od tego głupiego kryzysu. Tydzień wcześniej burmistrz zaproponował mu stanowisko Pełnomocnika do Spraw Badań i Postępu Naukowego. Obiecał dać odpowiedź dzisiaj.
No, cóż…
Wiercił się niespokojnie na krześle. Że też akurat jemu musiano to zaproponować. Ale czy mógł odmówić? Wyglądałoby to dziwnie, a tego wolał nie ryzykować. W końcu, co go obchodzi Kalgan! Dla niego był tylko jeden wróg. Zawsze ten sam.
Dopóki żyła żona, cieszył się, że ma powód, by się sam przed sobą usprawiedliwiać z wymigiwania się od obowiązku. Krył się. Te długie, spokojne dni spędzone na Trantorze, wśród zabytkowych ruin! Cisza zrujnowanego świata i zapomnienie!
Ale żona zmarła. To wszystko trwało zaledwie pięć lat, a kiedy się skończyło, wiedział, że może żyć tylko w jeden sposób — walcząc z tym nieuchwytnym, ale groźnym wrogiem, który, rządząc jego przeznaczeniem, pozbawiał go ludzkiej godności, który czynił jego życie nędznym pełznięciem do z — góry określonego celu, który rozgrywał losy wszechświata jak jakąś wstrętną i nieubłaganie planową partię szachów.
Można to nazwać sublimacją — on sam tak to określał — ale ta walka nadała sens jego życiu.
Najpierw podjął pracę na Uniwersytecie Santańskim, u profesora Kleisego. Dobrze wykorzystał te pięć lat.
Ale Kleise był tylko zbieraczem danych. Nie mogło mu się powieść w osiągnięciu prawdziwego celu i kiedy Darell uświadomił to sobie z całą ostrością, uznał, że pora odejść.
Cóż z tego, że Kleise otaczał swoje badania tajemnicą, kiedy musiał mieć ludzi, którzy pracowali z nim i dla niego. Miał osoby, których mózgi sondował. I miał uniwersytet, który go finansował. To wszystko były słabości.
Kleise nie potrafił tego zrozumieć, a on, Darell, nie był w stanie mu tego wytłumaczyć. Rozstali się jak wrogowie. I dobrze się stało — musieli się tak rozstać. Musiał zrezygnować z pracy w uniwersytecie z powodu braku wyników — na wypadek, gdyby go ktoś obserwował.
Kleise pracował nad wykresami, Darell nad formułami matematycznymi, których nigdzie nie zapisywał i które krył w zakamarkach swego mózgu. Kleise pracował z wieloosobowym zespołem, Darell — sam. Kleise na uniwersytecie, Darell w zaciszu swego domu na przedmieściu.
I już prawie osiągnął swój cel.
Jeśli wziąć pod uwagę mózg, członek Drugiej Fundacji nie jest człowiekiem w normalnym znaczeniu tego słowa, Najbystrzejszy fizjolog czy najbardziej doświadczony neurochemik mogą nic nie wykryć, ale musi być jakaś różnica. A ponieważ różnica ta dotyczy mózgu, tam właśnie należy jej szukać.
Weźmy człowieka takiego jak Muł — a nie ma wątpliwości, że mieszkańcy Drugiej Fundacji posiadają identyczne jak on zdolności, bez względu na to, czy są one wrodzone czy nabyte — z umiejętnością odkrywania i manipulowania ludzkimi uczuciami, wydedukujmy stąd potrzebny obwód elektroniczny, a z tego z kolei niezbędne szczegóły budowy encefalografu, przed którym ukrycie takiej umiejętności będzie już niemożliwe.
I teraz w jego życiu znowu pojawia się Kleise, w osobie swego żarliwego młodego ucznia, Anthora.
Przecież to szaleństwo! Zjawia się tu z tymi swoimi wykresami i encefalogramami osób, do których dobrała się Druga Fundacja. On, Darell, nauczył się wykrywać takie zmiany w mózgu już wiele lat temu, ale jaki z tego pożytek? Chciał znaleźć sprawcę, nie narzędzie. Mimo to był zmuszony zgodzić się na współpracę z Anthorem, gdyż dawało to większą szansę ukrycia się.
Tak samo teraz zostanie Pełnomocnikiem do Spraw Badań i Postępu Naukowego. To również daje większą szansę ukrycia się! I tak stworzył konspirację w konspiracji.
Pomyślał o Arkadii i zdenerwował się, ale szybko się otrząsnął. Gdyby pozostawiono go samego, nigdy by się to nie wydarzyło. Gdyby pozostawiono go samego, niebezpieczeństwo nie groziłoby nikomu oprócz niego. Gdyby pozostawiono go samego…
Poczuł, że wzbiera w nim gniew, gniew na nieżyjącego Kleisego, na żyjącego Anthora, na tych wszystkich pełnych dobrych intencji głupców…
No cóż, powinna dać sobie radę. Jak na swój wiek, była bardzo dojrzała. Powinna dać sobie radę! Było to jego pobożne życzenie…
Ale czy dawała sobie radę?
W chwili, kiedy doktor Darell powtarzał, sobie ponuro, że powinna dać sobie radę, Arkadia siedziała w zimnym, surowym przedpokoju Urzędu Pierwszego Obywatela Galaktyki, przenosząc wzrok z jednej ściany na drugą. Siedziała tam już dobre pół godziny. Kiedy przekroczyła, wraz z Homirem Munnem próg Urzędu, zauważyła przy drzwiach dwóch uzbrojonych wartowników. Poprzednim razem nie było ich.
Była teraz sama, ale wyczuwała czającą się w budynku wrogość. Nawet urządzenie tego wnętrza wydawało się nieprzyjazne. Po raz pierwszy. Co to mogło być?
Homir był u Stettina. A zatem co było nie tak?
Doprowadzało ją to do wściekłości. W książkofilmach i na video bohater w podobnej sytuacji przewidywał, co się stanie, i był na to z góry przygotowany, a tymczasem ona… ona siedziała i nic. Wszystko mogło się zdarzyć. Dosłownie wszystko! A ona siedziała i nic.
Zaraz, bez nerwów. Trzeba to wszystko przemyśleć od początku. Może nasunie się jakieś wyjaśnienie.
Przez dwa tygodnie Homir prawie nie wychodził z pałacu Muła. Zabrał ją raz ze sobą, za zgodą Stettina. Była to potężna i ponura budowla, pogrążona — zdało się — we wspomnieniach przeszłości. W opustoszałych salach głucho dźwięczały ich kroki. Arkadii zdecydowanie się to nie podobało. Wolała szerokie, gwarne i wesołe ulice stolicy, teatry i przedstawienia, którym nie było końca na tym świecie, zdecydowanie uboższym od Fundacji, ale nie szczerzącym pieniędzy na pokazanie się.
Homir wracał wieczorami przejęty…
— Dla mnie to świat z bajki — mówił szeptem. — Gdybym tylko mógł rozebrać ten pałac i kamień po kamieniu, warstwa po warstwie gąbki aluminiowej, przenieść go na Terminusa… Jakież by to było muzeum!
Читать дальше