Zeszli tuż nad powierzchnię Księżyca. Byli w niemal radosnym nastroju. Nawet Fallom przyłączyła się do nich i nie posiadając się z radości, zaciskała ręce, jak gdyby właśnie wracali na Solarię.
Jeśli chodzi o Trevizego, to zachował on jeszcze tyle trzeźwości umysłu, aby pomyśleć, iż jest bardzo dziwne, że Ziemia — czy co to tam kryło się na Księżycu — która podjęła takie środki, by nikt się nią nie zainteresował, teraz zdaje się zachęcać ich do lądowania. A może cel pozostał ten sam, tylko zmieniły się metody? Czyżby postępowała według zasady: „Jeśli nie możesz ich utrzymać z daleka, to ściągnij ich i zniszcz”? Tak czy tak, jej tajemnica pozostałaby nienaruszona.
Ale myśl ta szybko rozpłynęła się i znikła w przypływie euforii, która potęgowała się w miarę zbliżania się do powierzchni. Nade wszystko jednak starał się odtworzyć to olśnienie, które spłynęło na niego na chwilę przed rozpoczęciem schodzenia ku powierzchni satelity Ziemi.
Zdawał się nie mieć żadnych wątpliwości co do tego, gdzie zmierza statek. Znajdowali się właśnie nad szczytami pofałdowanych wzniesień i Trevize, siedząc przy komputerze, czuł, że nie musi absolutnie nic robić. Było to tak, jakby i nim, i komputerem ktoś kierował i ogarnęła go niezwykła radość na myśl, że zdjęto z niego ciężar odpowiedzialności.
Szybowali równolegle do powierzchni w stronę groźnie wznoszącej się skały, która wyrastała na ich drodze niczym bariera, bariera połyskująca lekko w blasku Ziemi i reflektora „Odległej Gwiazdy”. Perspektywa zderzenia z nią nie robiła jakoś na Trevizem wrażenia i kiedy część skały rozsunęła się, ukazując oświetlony sztucznym światłem tunel, powitał to bez żadnego zdziwienia.
Statek prawie zupełnie wyhamował, najwyraźniej sam z siebie, i ustawił się dokładnie naprzeciw otworu, a potem wśliznął się do tunelu… Wejście zamknęło się i otworzyło się inne. Statek wszedł przez nie do ogromnej hali, która wydawała się wypełniać całe wnętrze góry. Potem zatrzymał się i wszyscy skoczyli do luku. Nikomu z nich, nawet Trevizemu, nie przyszło do głowy, żeby najpierw sprawdzić, czy jest tam powietrze, którym można oddychać, czy w ogóle jest tam jakaś atmosfera.
Powietrze jednak tam było. Można było swobodnie oddychać. Rozglądali się wokół z zadowolonymi minami ludzi, którzy wrócili do domu, i dopiero po chwili zdali sobie sprawę, że w pewnej odległości czeka na nich spokojnie jakiś człowiek.
Był wysoki i miał poważną minę. Miał brązowe, krótko ostrzyżone włosy, szerokie kości policzkowe i jasne oczy. Jego ubiór przypominał ilustracje ze starożytnych książek historycznych. ,Chociaż jego wygląd świadczył o sile i energii, to jednak z całej jego postaci emanowało jakieś znużenie. Trudno było powiedzieć, co sprawiało takie wrażenie, wydawało się, że odbierają to jakimś nieokreślonym zmysłem.
Pierwsza zareagowała Fallom. Puściła się pędem w stronę mężczyzny, rozkładając szeroko ręce i krzycząc piskliwie: — Jemby! Jemby!
Kiedy znalazła się przy nim, pochylił się, wziął ją na ręce i uniósł w górę. Zarzuciła mu ramiona na szyję i ze szlochem raz jeszcze wykrztusiła: — Jemby!
Reszta pasażerów „Odległej Gwiazdy” podeszła spokojniej, a Trevize powiedział wolno i wyraźnie (zastanawiając się, czy ten, do kogo mówi, zna galaktyczny):
— Prosimy o wybaczenie. To dziecko straciło opiekuna i rozpaczliwie pragnie go odnaleźć. Jest dla nas zagadką, dlaczego przylepiło się do pana, jako że szuka robota mechanicznego…
Mężczyzna odezwał się po raz pierwszy. Głos miał raczej czysty niż mile brzmiący, a wymowę nieco archaiczną, ale świetnie radził sobie z ogólnogalaktycznym.
— Miło jest mi powitać was wszystkich — powiedział i wyglądało na to, że jest rzeczywiście przyjaźnie nastawiony, mimo iż jego twarz zachowała wyraz uroczystej powagi. — Jeśli chodzi o to dziecko, to jest ono chyba bardziej spostrzegawcze niż wy, jako że jestem robotem. Nazywam się Daneel Olivaw.
Trevize nie wierzył własnym uszom. Wyzwolił się już z tej dziwnej euforii, którą odczuwał tuż przed i po wylądowaniu, euforii, w którą — jak zaczął teraz podejrzewać — wprowadził go ten samozwańczy robot.
Nadal gapił się na niego, lecz choć myślał teraz trzeźwo, a na jego mózg nikt nie wpływał, nie posiadał się ze zdumienia. Rozmawiał, ale nie bardzo wiedział, co sam mówi i co do niego mówią, gdyż całą uwagę skupił na zachowaniu i sposobie mówienia tego pozornie prawdziwego człowieka, starając się znaleźć coś, co wskazywałoby, że jest to robot.
Nic dziwnego, że Bliss wykryła coś, co jej zdaniem nie przypominało ani człowieka, ani robota, lecz było — jak to określił Pelorat — „czymś nowym”. Oczywiście było to wszystko jedno, bo i tak skierowało to myśli Trevizego na zupełnie nowy tor, ale na razie nawet ten nowy tor znajdował się na drugim planie.
Bliss oddaliła się z Fallom, aby się rozejrzeć po pomieszczeniach. Był to pomysł Bliss, ale Trevizemu wydało się, że przyszedł jej do głowy po błyskawicznej wymianie spojrzeń z Daneelem. Kiedy Fallom nie chciała się na to zgodzić i prosiła, żeby pozwolić jej zostać z tym kimś czy czymś, co nadal nazywała Jembym, wystarczyło jedno surowo wypowiedziane słowo Daneela i jego wzniesiony w górę palec, aby natychmiast posłusznie poszła z Bliss. Trevize i Pelorat pozostali.
— To nie są obywatele Fundacji, panowie — powiedział robot, jakby tytułem wyjaśnienia. — Jedna to Gaja, a drugie Przestrzeniec.
Robot poprowadził ich w stronę drzewa, pod którym stały proste krzesła. Trevize przez cały czas nie odzywał się. Usiedli na zapraszający gest robota, który też usiadł, poruszając się przy tym zupełnie jak człowiek.
— Jest pan naprawdę robotem? — spytał Trevize.
— Naprawdę, proszę pana — odparł Daneel.
Twarz Pelorata wydawała się promieniować radością.
— W starych legendach znajdują się wzmianki na temat robota imieniem Daneel. Zostałeś tak nazwany na jego pamiątkę?
— Ja jestem tym robotem — odparł Daneel. — I nie jest to legenda.
— O nie! — powiedział Pelorat. — Gdybyś był tym robotem, to musiałbyś mieć parę tysięcy lat.
— Dwadzieścia tysięcy — odparł spokojnie Daneel.
Pelorat zmieszał się i spojrzał na Trevizego, który rzekł z lekką złością:
— Jeśli jesteś robotem, to nakazuję ci mówić prawdę.
— Nie trzeba mi tego nakazywać, proszę pana. Muszę mówić prawdę. A zatem ma pan trzy możliwości: albo jestem człowiekiem, który was okłamuje, albo robotem, który został tak zaprogramowany, iż wierzy, że ma dwadzieścia tysięcy lat, choć w rzeczywistości nie jest taki stary, albo jestem robotem, który ma dwadzieścia tysięcy lat. Musi pan zdecydować, którą możliwość wybrać.
— Może ta sprawa sama się wyjaśni podczas dalszej rozmowy — rzekł sucho Trevize. — Jeśli o to idzie, to trudno uwierzyć, że znajdujemy się pod powierzchnią Księżyca. Ani światło — podniósł głowę mówiąc to, gdyż choć nie było na niebie widać słońca, a nawet nie było dobrze widać żadnego nieba, światło przypominało do złudzenia rozproszone w atmosferze światło słoneczne — ani przyciąganie nie świadczą o tym. Na tym świecie grawitacja na powierzchni powinna wynosić mniej niż 0,2 g.
— Grawitacja na powierzchni powinna wynosić dokładnie 0,16 g, proszę pana. Jest ona jednak utrzymywana sztucznie przez te same siły, które sprawiają, że na pokładzie swego statku odczuwacie normalną siłę ciążenia nawet podczas swobodnego spadania lub w momencie przyspieszenia. Zapotrzebowanie na energię dla innych celów, włącznie z oświetleniem, również zaspokajamy wykorzystując grawitację, aczkolwiek tam, gdzie to jest dogodne, korzystamy z energii słonecznej. Nasze potrzeby materiałowe, z wyjątkiem pierwiastków lekkich: wodoru, węgla i azotu, których nie ma na księżycu, zaspokajamy korzystając z miejscowych surowców. Pierwiastki lekkie uzyskujemy chwytając przelatujące niekiedy komety. Wystarczy jedna na stulecie, aby zaspokoić nasze potrzeby.
Читать дальше