Dwudziestego dziewiątego maja wszyscy obserwowaliśmy koniec świata.
O drugiej nad ranem Turcy zaatakowali bramę Świętego Romanosa. Giustiniani został ranny, walka była straszna, z najwyższym trudem powstrzymywałem moich ludzi od przyłączenia się do niej. Turcy skandowali „Allah! Allah!” tak donośnie, że krzyk ten wypełnił wszechświat, obrońcy wpadli w popłoch, zaczęli uciekać i napastnicy dostali się w obręb murów.
— To już koniec — powiedziałem. — Cesarz Konstantyn zginął w walce. Tysiące ludzi uciekają z miasta, tysiące kryją się we wnętrzu zabarykadowanej Hagia Sophii. Przyjrzyjcie się rabunkom, rzezi.
Skakaliśmy jak wściekli, to pojawiając się, to znikając, by uniknąć stratowania przez galopujących po ulicach jeźdźców. Prawdopodobnie mocno przestraszyliśmy paru Turków, ale w tym zamieszaniu któż przejmowałby się cudownym zniknięciem grupki pielgrzymów. Jako ukoronowanie wycieczki zabrałem swych ludzi w trzydziesty maja, pokazując im sułtana Mehmeda Zwycięzcę wjeżdżającego do miasta w tryumfie, w otoczeniu wezyrów, paszów i janczarów.
— Zatrzymuje się przed katedrą — powiedziałem szeptem. — Podnosi garść ziemi i posypuje nią turban korząc się w ten sposób przed Allahem, który dał mu tak wielkie zwycięstwo. Teraz wchodzi do środka. Nie możemy iść za nim, to zbyt niebezpieczne. W środku zobaczy żołnierza niszczącego mozaiki, które uważa za nieskromne; uderzy go i zabroni dewastacji katedry, a potem wstąpi na ołtarz i będzie się z niego modlił. Hagia Sophia stanie się Ayasofią, meczetem. Bizancjum już nie istnieje. Chodźcie. Ruszamy z prądem.
Oszołomieni wrażeniami, moi turyści pozwolili mi nastawić timery. Dałem sygnał. Znaleźliśmy się z powrotem w naszym roku.
Nieco później, w kwaterze Służby Czasowej, podszedł do mnie mój budowlaniec. Kciuk wyciągał w wulgarnym geście, charakterystycznym dla wulgarnych ludzi dających napiwek.
— Synu — powiedział — chcę ci powiedzieć jedno. Zrobiłeś wspaniałą robotę. Chodź ze mną. Dzięki temu kciukowi i małej plakietce będę mógł przekazać ci wyrazy uznania, dobra?
— Przykro mi, ale nie wolno nam przyjmować takich wyrazów uznania.
— Sraj na to, synu. Załóżmy, że nie zwracasz na mnie uwagi; przekciukuję ci trochę na konto. Załóżmy, że nic o tym nie wiesz.
— Nie mogę powstrzymać transferu, o którym nic nie wiem stwierdziłem.
— Świetnie, świetnie! Niech to diabli, ale kiedy ci Turcy wpadli do miasta… co za przedstawienie! Co za przedstawienie!
Kiedy w następnym miesiącu otrzymałem wyciąg, okazało się, że dostałem od niego całkiem przyzwoitą sumę — równy tysiąc. Nikogo o tym nie poinformowałem. Uznałem, że uczciwie zarobiłem te pieniądze i do diabła z zasadami.
Uznałem także, że zasłużyłem sobie na spędzenie przerwy w willi Metaxasa, w 1105 roku. Nie byłem już skromnym czeladnikiem, pokornym uczniem. Stałem się pełnoprawnym członkiem bractwa Kurierów Czasowych. I to, w mojej opinii, jednym z lepszych. Nie musiałem się bać, że Metaxas uzna mnie za niepożądanego gościa.
Sprawdziłem tablicę. Metaxas, jak i ja, właśnie skończył oprowadzać grupę. Oznaczało to, że będzie u siebie. Wziąłem sobie nowy bizantyński strój, zażądałem sakiewki złotych bezanów, przygotowałem się do skoku pod prąd… i nagle przypomniałem sobie o paradoksie nieciągłości.
Nie wiedziałem przecież, kiedy w roku 1105 powinienem przybyć. No i należało wziąć pod uwagę upływ czasu Metaxasa względem naszej teraźniejszości. W moim czasie naszej teraźniejszości był listopad 2059 roku. Metaxas właśnie skoczył pod prąd do roku 1105, który był dla niego odpowiednikiem listopada 2059. Załóżmy, że tym punktem był lipiec 1105. Gdybym, w błogiej nieświadomości, skoczył do, powiedzmy, marca 1105, spotkałbym Metaxasa nie mającego pojęcia o mym istnieniu. Byłbym dla niego nieznajomym, intruzem. Gdybym, powiedzmy, skoczył do czerwca 1105, byłbym po prostu człowiekiem, którego gospodarz zabrał właśnie na treningową wycieczkę w przeszłość. Gdybym skoczył do, powiedzmy, października 1105, spotkałbym Metaxasa świadomego trzech miesięcy, których ja nie byłem świadomy, Metaxasa znającego szczegóły mojej przyszłości. Byłby to paradoks nieciągłości w drugą stronę — paradoks, którego wcale nie miałem zamiaru doświadczyć; jest to niebezpieczne i nieco przerażające, trafić na kogoś, kto przeżył czas, którego się jeszcze nie dożyło. Nikt w Służbie Czasowej nie tęskni do takiej sytuacji.
Innymi słowy, potrzebowałem pomocy.
Po pomoc zwróciłem się przede wszystkim do Spirosa Protopopolosa. Poszedłem do niego i powiedziałem:
— Metaxas zaprosił mnie do siebie na przerwę, ale nie wiem, kiedy to jest.
Spiros okazał się człowiekiem rozważnym.
— A skąd ci przyszło do głowy, że ja wiem? — spytał. — Mnie się przecież nie zwierza.
— Po prostu myślałem, że zostawił u ciebie jakiś zapis swej teraźniejszości w przeszłości.
— O czym ty gadasz, do diabla?
W tym momencie musiałem zastanowić się, czy nie popełniłem jakiejś straszliwej niedyskrecji. Nie pozostało mi jednak nic innego, tylko przeć do przodu. Puściłem do niego oczko.
— Przecież wiesz, gdzie teraz jest Metaxas. Może wiesz nawet kiedy? Daj spokój, Proto. Nie udawaj, że nie wiesz, co się tu dzieje. Nie musisz udawać.
Spiros poszedł do sąsiedniego pokoju. Porozmawiał z Pastirasem, porozmawiał z Herschelem. Musieli się za mną wstawić, bo kiedy wrócił, szepnął mi do ucha:
— Siedemnastego sierpnia 1105. Pozdrów go ode mnie.
Podziękowałem i skoczyłem pod prąd.
Metaxas mieszkał na przedmieściach, poza murami Konstantynopola. Ziemia tam była tania na początku XII wieku, głównie dzięki niepokojom wznieconym w roku 1090 przez Pieczyngów, barbarzyńców, i przybyciu rozgromionych niedobitków krucjaty w sześć lat później. Ludzie mieszkający za murami oberwali niezłe baty; mnóstwo ładnych posiadłości poszło wówczas pod młotek. Metaxas nabył swoją w 1095, kiedy właściciele ziemscy dopiero otrząsali się z szoku po Pieczyngach, a właśnie zaczynali martwić kolejną falą krzyżowców.
Nad współlicytatorami miał jednak przewagę — znał przyszłość i wiedział, jak stabilne będzie Bizancjum pod rządami Aleksego I Komnena. Wiedział, że okolice jego posiadłości nie poniosą szwanku aż do końca XII wieku.
Przespacerowałem się do Starego Stambułu. Złapałem taksówkę, przejechaliśmy jakieś pięć kilometrów za zrujnowane mury miejskie. Oczywiście dziś nie były to żadne przedmieścia, tylko szara masa nowoczesnego miasta. Kiedy uznałem, że jesteśmy już wystarczająco daleko, dałem taksówkarzowi kciuk i wysiadłem. Stanąłem na chodniku, sprawdzając, czy jestem gotów do skoku. Jakieś dzieciaki, poznając po bizantyńskim stroju, że szykuję się do skoku pod prąd, podeszły się na mnie pogapić. Wesoło, po turecku, poprosiły, żebym zabrał je ze sobą. Jeden z nich, chłopczyk śliczny jak aniołek i niesamowicie brudny, powiedział w znośnej francuszczyźnie:
— Mam nadzieję, że utną ci tam głowę.
Dzieci są tak uroczo szczere, prawda? I tak cudownie, tak absolutnie wrogie.
Ustawiłem timer, pokazałem figę małemu specjaliście od dobrych życzeń i skoczyłem pod prąd.
Znikły szare budynki. Przygnębiający listopad ustąpił miejsca pięknemu, kolorowemu sierpniowi. Powietrze w płucach okazało się nagle świeże, pachnące. Stałem obok szerokiej, brukowanej drogi biegnącej pomiędzy dwiema zielonymi łąkami. Skromny, dwukonny rydwan nadjechał i zatrzymał się obok mnie. Młody mężczyzna w prostym wiejskim ubraniu pochylił się w moją stronę.
Читать дальше