Gniewnie odsunął tę myśl na bok. Był równie bliski obłędu jak Quillan.
Duchowny wciąż mówił o przyciąganiu, jakie odczuwał.
— W żaden sposób nie mogłem się temu oprzeć. Oferowało mi to, czego poszukiwałem przez całe życie. Dzięki Bogu, że Kinverson schwycił mnie na czas. — Quillan rzucił Lawlerowi niepewne spojrzenie, pełne zgrozy pomieszanej ze zdumieniem. — Miałeś rację, doktorze, w tym, o czym mówiłeś wczoraj. To byłoby samobójstwo. Myślałem wtedy, że idę do Boga, do jakiegoś boga. Jednak myślę, że to był raczej diabeł. Tam jest piekło. Sądziłem, że to raj, a tymczasem to piekło. — Głos duchownego załamał się. Potem, trochę wyraźniej, powiedział do Delagarda: — Proszę, zabierz nas stąd. Nasze dusze są tu w niebezpieczeństwie, a jeśli nie wierzysz w istnienie takiej rzeczy jak dusza, to przynajmniej zważ, że nasze życie jest tu zagrożone również. Jeżeli zostaniemy tu dłużej…
— Nie martw się — powiedział Delagard. — Nie zostaniemy. Odpływamy tak szybko, jak się da.
Usta Quillana ułożyły się w zdumione „O”. Zmęczonym głosem Delagard powiedział:
— Miałem swoje własne, małe objawienie, ojcze, które zgadza się z twoim. Ta podróż to jeden wielki, pieprzony błąd w kalkulacjach, jeśli wybaczysz mi żargon. To nie miejsce dla nas. Chcę się stąd wydostać równie gorąco jak ty.
— Nie rozumiem. Myślałem… że ty…
— Nie myśl za dużo — powiedział Delagard. — Niedobrze za dużo myśleć.
— Czy powiedziałeś, że odpływamy? — zapytał Kinverson.
— Tak jest. — Delagard wyzywająco spojrzał w górę na olbrzyma. Jego twarz poczerwieniała ze smutku. Jednak teraz wydawał się prawie ubawiony rozmiarem nieszczęścia, które się na niego zwaliło. Znowu był sobą. Na jego twarzy pojawił się grymas podobny do uśmiechu. — Spływamy stąd.
— Nie mam nic przeciwko temu — powiedział Kinverson. — Możemy odpłynąć w każdej chwili.
Lawler spojrzał w bok; jakiś niezwykły widok przyciągnął nagle jego uwagę.
— Czy słyszeliście ten dźwięk, przed chwilą? — zapytał. — Ktoś mówi coś do nas z Oblicza!
— Co? Gdzie?
— Stójcie spokojnie i posłuchajcie. To płynie od strony Oblicza. Panie-Doktorze. Panie-Kapitanie. Panie-Ojcze! — Lawler przedrzeźniał wysoki, cienki, łagodny głos. — Słyszycie to? Jestem teraz z Obliczem. Panie-Kapitanie, Panie-Dofaorze, Panie-Ojcze. Słychać go tak, jakby stał tuż obok nas.
— Gharkid! — wykrzyknął Quillan. — Ale jak… gdzie… Na pokład wyszli inni: Sundira, Neyana, Pilya Braun.
Dag Tharp i Onyos Felk nadeszli tuż za nimi. Wszyscy wydawali się zdumieni tym, co słyszeli. Ostatnia pojawiła się Lis Niklaus poruszając się w szczególny sposób, potykając się i powłócząc nogami. Raz po raz dźgała palcem niebo, jakby chciała je zasztyletować.
Lawler odwrócił się i spojrzał w górę. Zobaczył, co pokazywała Lis. Wirujące kolory na niebie gęstniały, nabierały kształtu — tworząc ciemnoskórą, nieprzeniknioną twarz Natim Gharkida. Gigantyczny wizerunek tajemniczego człowieczka unosił się nad nimi, nieodgadniony, nieunikniony.
— Gdzie on jest? — krzyknął Delagard stłumionym, zakrzepłym głosem. — Jak on to robi? Sprowadźcie go tutaj! Gharkid! Gharkid! — Gwałtownie zamachał ramionami. — Idźcie i znajdźcie go. Wszyscy! Przeszukać okręt! Gharkid!
— Jest na niebie — powiedziała łagodnie Neyana Golghoz, jakby to wszystko wyjaśniało.
— Nie — powiedział Kinverson. — Jest na Obliczu. Spójrzcie — nie ma łazika. Musiał popłynąć na brzeg, kiedy my zajmowaliśmy się ojcem.
Rzeczywiście, łazika nie było. Gharkid spuścił go na wodę i przepłynął zatoczkę za nimi. I wszedł na Oblicze; i został wchłonięty; i został przemieniony. Lawler patrzył ze zdumieniem i zgrozą na ogromny obraz na niebie. Niewątpliwie twarz Gharkida. Tylko jak? Jak?
Sundira podeszła do niego. Chwyciła go za ramię. Drżała ze strachu. Chciał ją pocieszyć, lecz nie mógł znaleźć słów.
Delagard pierwszy odzyskał głos.
— Na miejsca, wszyscy! Wciągnąć kotwicę! Postawić żagle! Wynosimy się stąd w cholerę!
— Poczekaj chwilę — powiedział cicho Quillan. Ruchem głowy wskazał na brzeg. — Gharkid wraca.
Podróż małego człowieczka do okrętu zdawała się trwać tysiąc lat. Nikt nie śmiał się ruszyć. Wszyscy stali przy relingu, zmrożeni, przerażeni.
W chwili gdy prawdziwy Gharkid pojawił się w polu widzenia, jego obraz zniknął z nieba. Jednak jego charakterystyczny głos pozostał częścią dziwnej, psychicznej siły, która stale emanowała z Oblicza. Fizyczne wcielenie tego człowieka mogło wracać, ale coś z niego pozostało tam.
Zostawił łazik — teraz Lawler zobaczył pojazd wśród roślinności na samym brzegu; już zaczynały owijać się wokół niego młode pędy roślin — i płynął, a raczej brodził, przez wąską zatokę. Posuwał się bez pośpiechu, najwidoczniej nie obawiając się niczego ze strony stworzeń, które mogły zamieszkiwać te niesamowite wody. Oczywiście, że nie, pomyślał Lawler. Gharkid był teraz jednym z nich.
Kiedy dotarł na głębinę, bliżej okrętu, Gharkid położył się na wodzie i zaczął płynąć. Jego ruchy były powolne i poważne, posuwał się łatwo i płynnie.
Kinverson poszedł na pomost i wrócił z jednym ze swoich ościeni. Mięśnie policzka drgały mu w ledwie kontrolowanym skurczu. Trzymał oścień pionowo, jak włócznię.
— Jeśli spróbuje wejść na pokład…
— Nie — powiedział ojciec Quillan. — Nie wolno ci. To jego okręt, tak samo jak twój.
— Kto to mówi? Kim on jest? I kto mówi, że to Gharkid? Zabiję go, jeśli zbliży się do nas.
Jednak Gharkid najwidoczniej nie miał zamiaru wchodzić na pokład. Podpłynął do burty i spokojnie unosił się na wodzie lekkimi ruchami rąk.
Spojrzał na nich z dołu.
Jak zwykle uśmiechał się słodko, swoim nieodgadnionym uśmiechem.
Pomachał do nich.
— Zabiję go! — ryknął Kinverson. — Drań! Nędzny, mały drań!
— Nie! — Quillan powtórzył cicho, gdy olbrzym zamierzył się ościeniem. — Nie bój się. On nas nie skrzywdzi.
Duchowny wyciągnął rękę i lekko dotknął piersi Kinversona; rybak jakby zwiotczał pod tym dotknięciem. Zdumiony pozwolił, aby ramię opadło w dół. Sundira podeszła do niego i wyjęła mu oścień z ręki. Kinverson prawie tego nie zauważył.
Lawler patrzył na pływaka. Gharkid — a może było to Oblicze przemawiające poprzez coś, co kiedyś było Gharkidem? — wołał do nich i przyzywał ich na wyspę. Teraz Lawler naprawdę poczuł przyciąganie, bez wątpienia, nie iluzję, lecz silny, kategoryczny nakaz, napływający silnymi, pulsującymi falami; przypominał silny prąd wsteczny, jaki czasem tworzył silne wiry w zatoce wyspy Sorve. Stosunkowo łatwo opierał się tym falom. Zastanawiał się, czy zdoła oprzeć się tej. Sięgała do korzeni jego duszy.
Usłyszał zdyszany oddech stojącej obok Sundiry. Pobladła, a w oczach miała lęk, jednak stanowczo zaciskała zęby. Postanowiła nie poddawać się upiornemu wezwaniu.
Chodźcie do mnie, mówił Gharkid. Chodźcie do mnie, chodźcie.
Łagodny głos Gharkida. Jednak jego ustami przemawiało do nich Oblicze. Lawler był tego pewien: to mówiła wyspa, kusząc i obiecując wszystko, cokolwiek było na świecie. Tylko przyjdźcie. Tylko przyjdźcie.
— Idę! — krzyknęła nagle Lis Niklaus. — Poczekaj na mnie! Poczekaj! Idę!
Już była w połowie pokładu, przy maszcie, z pustką w oczach, z twarzą zmienioną transem, kroczyła niepewnie w stronę burty, powłócząc nogami, jakby miała płaskostopie. Delagard zawołał, żeby się zatrzymała. Lis szła dalej. Zaklął i pobiegł za nią. Dogonił ją tuż przy relingu i chwycił za ramię.
Читать дальше