Delagard chybotał się teraz w przód i w tył. Nagle Lawler pomyślał, iż pewnie wciąż jest pijany. Musiał gdzieś znaleźć kolejny schowek z brandy, którą popijał przez całą noc. A może przez kilka nocy. Był tak pijany, iż wydawało mu się, że jest trzeźwy.
— Powinieneś się położyć. Dam ci środek uspokajajmy.
— Pieprzę twój środek. Chcę, żebyś przyznał mi rację! To obłąkana podróż. Nieprawdaż, doktorze?
— Wiesz, że tak właśnie myślę, Nid.
— I myślisz, że ja też jestem obłąkany.
— Nie wiem, czy jesteś, czy nie. Widzę jednak, że jesteś na krawędzi załamania.
— To co, jeśli jestem? — zapytał Delagard. — Nadal jestem kapitanem tego okrętu. Ja nas w to wpędziłem. Ci wszyscy ludzie, którzy zginęli, zginęli z mojego powodu. Nie mogę pozwolić, aby jeszcze ktoś zginął. Ja odpowiadam za wydostanie nas stąd.
— Jaki masz więc plan?
— To, co musimy teraz zrobić — powiedział Delagard powoli i ostrożnie, z bezdennej otchłani zmęczenia — to obrać kurs, który wyprowadzi nas na zamieszkałe wody, dopłynąć do pierwszej napotkanej wyspy i błagać ich na wszystko, aby nas przyjęli. Jedenaścioro ludzi; zawsze znajdą miejsce dla jedenaściorga osób, obojętnie jak — według nich — będzie tam ciasno.
— Według mnie brzmi to wspaniale.
— Wiedziałem, że ci się spodoba.
— Więc w porządku. Odpocznij trochę, Nid. My zajmiemy się wszystkim. Felk zna się na nawigacji, my postawimy żagle i jeszcze przed wieczorem będziemy o sto kilometrów stąd, płynąc najszybciej jak zdołamy na jakąś wyspę, taką jak Grayvard. — Lawler popchnął lekko Delagarda w stronę schodków wiodących w dół z mostka.
— Idź. Zanim się przewrócisz.
— Nie — powiedział Delagard. — Powiedziałem ci, wciąż jestem kapitanem. Jeśli mamy odpłynąć, to ze mną przy sterze.
— Dobrze. Jak sobie życzysz.
— To nie tego sobie życzę, ale to właśnie muszę zrobić. I jest coś jeszcze, czego chcę od ciebie, zanim odpłyniemy.
— Co takiego?
— Coś, co pozwoli mi pogodzić się z tą sytuacją. To całkowita klęska, prawda? Kompletne dno. Aż do dziś nigdy i w niczym nie doznałem porażki. Jednak ta katastrofa… to nieszczęście…
Ręka Delagarda nagle zacisnęła się na ramieniu Lawlera.
— Muszę znaleźć sposób, aby móc z tym żyć, doktorze. Wstyd. Poczucie winy. Ty nie sądzisz, że ja mogę mieć poczucie winy, lecz cóż ty w ogóle o mnie wiesz? Jeśli przeżyjemy tę podróż, każdy na Hydros będzie patrzył na mnie i mówił: Oto człowiek, który prowadził ten rejs, który spuścił z wodą pięć okrętów z ich załogami. I zawsze będą wspomnienia. Zawsze, ilekroć zobaczę ciebie czy Daga, Felka czy Kinversona — oczy Delagarda były nieruchome i płonące.
— Masz jakiś narkotyk, który tłumi uczucia, prawda? Chcę, abyś mi go dał. Chcę się nim nafaszerować i nie trzeźwieć. Ponieważ w przeciwnym razie będę musiał zabić się, a tego nawet nie umiem sobie wyobrazić.
— Narkotyki to również pewien rodzaj samobójstwa, Nid.
— Oszczędź mi tych pobożnych bzdur, doktorze.
— Mówię poważnie. Słyszysz opinię kogoś, kto całe lata faszerował się tym świństwem. To śmierć za życia.
— Mimo wszystko lepsze to niż prawdziwa śmierć.
— Być może. W każdym razie i tak nie mogę ci tego dać. Zużyłem resztki moich zapasów, zanim tu dopłynęliśmy.
Palce Delagarda boleśnie wpiły się w ramię Lawlera.
— Kłamiesz.
— Czyżby?
— Wiem, że tak. Nie możesz żyć bez narkotyku. Bierzesz go codziennie. Myślisz, że nie wiem? Wszyscy o tym wiedzą.
— Nic mi nie zostało, Nid. Pamiętasz, jak w zeszłym tygodniu byłem taki chory? Byłem na głodzie. Nie mam ani kropli. Możesz przeszukać moje zapasy, jeśli chcesz. Nic nie znajdziesz.
— Kłamiesz!
— Idź i zobacz. Możesz wziąć wszystko, co znajdziesz. Obiecuję. — Lawler zdjął rękę Delagarda ze swojego ramienia. — Posłuchaj, Nid. Połóż się i odpocznij. Wierz mi, kiedy się zbudzisz, będziemy już daleko stąd, a ty poczujesz się lepiej i z czasem wybaczysz sobie. Jesteś twardym człowiekiem. Wiesz, jak radzić sobie z takimi rzeczami jak poczucie winy — wierz mi, że potrafisz. Teraz jesteś cholernie zmęczony i nie patrzysz dalej niż w następne pięć minut, lecz gdy wyjdziemy znów na otwarte morze…
— Zaczekaj chwilę — powiedział Delagard spoglądając przez ramię Lawlera. Wskazał na pomost towarowy na rufie. — Co się tam dzieje, u diabła?
Lawler odwrócił się i spojrzał. Dwóch mężczyzn walczyło ze sobą: wielki i o wiele mniejszy. Kinverson i Quillan, nieprawdopodobna para antagonistów. Kinverson unieruchomił ręce duchownego w swoich dłoniach i trzymał wyrywającego się Quillana na odległość wyciągniętego ramienia.
Lawler zbiegł ze stopni i pospieszył na rufę, a Delagard, potykając się, pobiegł za nim.
— Co robisz? — zapytał Lawler. — Puść go.
— Ja go puszczę, a on popłynie na Oblicze. Tak mówi. Chcesz, aby to zrobił, doktorze?
Quillan najwidoczniej wpadł w niezwykłą ekstazę. Jego oczy miały szklisty wyraz lunatyka. Źrenice były rozszerzone, a skóra blada, jakby bezkrwista. Jego wargi zastygły w szerokim uśmiechu.
Kinverson powiedział:
— Kręcił się w kółko, jakby postradał zmysły. Muszę zejść na Oblicze, powtarzał. Muszę zejść na Oblicze. Zaczął się wspinać na burtę, więc złapałem go, a on mnie uderzył. Jezu, nie wiedziałem, że z niego taki zapaśnik! Jednak myślę, że już się trochę uspokaja.
— Spróbuj go puścić — powiedział Lawler. — Zobaczymy, co zrobi.
Wzruszając ramionami Kinverson uwolnił go. Quillan zaczął natychmiast przepychać się w stronę nadburcia. Oczy duchownego gorzały wewnętrznym światłem.
— Widzisz? — zapytał rybak.
Delagard przepchnął się do przodu. Wyglądał na zmęczonego, ale zdecydowanego. Na okręcie trzeba zaprowadzić porządek. Chwycił duchownego za nadgarstek.
— O co ci chodzi? Co chcesz zrobić?
— Idę na brzeg… na Oblicze… na Oblicze… — Senny uśmiech Quillana poszerzył się tak, że jego policzki wydawały się pękać. — Bóg mnie potrzebuje… Bóg na Obliczu…
— Jezu — powiedział Delagard z twarzą pobladłą z irytacji. — Co ty wygadujesz? Umrzesz, jeśli tam pójdziesz. Nie rozumiesz tego? Tam nie można żyć. Spójrz, tam wszystko świeci. To miejsce jest skażone. Otrząśnij się z tego, proszę. Otrząśnij się!
— Bóg na Obliczu…
Quillan próbował uwolnić się z uchwytu Delagarda i w końcu mu się to udało. Zrobił dwa chwiejne kroki w kierunku burty. Wtedy Delagard chwycił go znowu, przyciągnął do siebie i spoliczkował tak mocno, że rozciął mu wargę. Quillan, oszołomiony, patrzył niewidzącym wzrokiem. Delagard znów podniósł rękę.
— Dość — powiedział Lawler. — Dochodzi do siebie. Rzeczywiście, oczy Quillana nabrały wyrazu. Opuszczał
je gorączkowy blask i zastygły wyraz, typowy dla człowieka w transie. Nadal był oszołomiony, ale już oprzytomniał i starał się otrząsnąć. Wolno potarł policzek w miejscu, gdzie uderzył go Delagard. Potrząsnął głową. Ten ruch zmienił się w konwulsyjny skurcz całego ciała, potem w dygotanie. W oczach zabłysły mu łzy.
— Mój Boże. Ja naprawdę tam szedłem. To właśnie robiłem, prawda? To mnie przyciągało. Czułem przyciąganie.
Lawler skinął głową. Nagle wydało mu się, że również je czuje. Pulsowanie, dudnienie w mózgu. Coś silniejszego niż pokusa, łagodny impuls ciekawości, jaki odczuli z Sundirą minionej nocy. Teraz było to silne psychiczne napięcie, wprawiające w trans, wabiące ku dzikiemu brzegowi za linią przybrzeżnych fal.
Читать дальше