— Oczywiście.
— Kocham cię, Val.
Przesunął dłońmi po silnych mięśniach jej ramion, aż do karku. Czuł, że jest mu bliska jak nigdy przedtem: prawie jakby byli dwoma połówkami jednego organizmu, a nie po prostu dwojgiem na pół obcych sobie ludzi, którzy przypadkiem odnaleźli się podczas dziwnej podróży do niesamowitego miejsca. Czy to właśnie niebezpieczeństwo — zastanawiał się Lawler — zbliżyło ich ku sobie? Czy też — uchowaj Boże! — poczucie samotności pośrodku oceanu sprawiło, że był tak otwarty w stosunku do niej, tak pragnął być blisko niej?
— Kocham cię — szepnął.
Pobiegli do kajuty. Nigdy nie czuł się jej tak bliski… ani nie czuł tego do nikogo innego. Byli wspólnikami, ich dwoje przeciwko niespokojnemu, tajemniczemu wszechświatowi. W konfrontacji z otaczającą ich tajemnicą Oblicza mogli liczyć tylko na siebie.
Ta krótka noc była gmatwaniną splecionych rąk i nóg, spoconych ciał ślizgających się i ocierających o siebie, oczu wpatrzonych w oczy, uśmiechów odpowiadających na uśmiechy, zmieszanych ze sobą oddechów, czułych słów, jej imię na jego ustach, jego na jej, wymieniane wspomnienia, tworzone nowe wspomnienia, ani chwili snu. I bardzo dobrze, pomyślał Lawler. Sen mógł przynieść nowe koszmary. Lepiej spędzić noc na jawie. I na kochaniu. Nowy dzień może być ich ostatnim.
Wyszedł na pokład o świcie. Ostatnio pracował na pierwszej wachcie. Lawler zobaczył, że w ciągu nocy okręt znów przeszedł przez linię przybrzeżnych grzywaczy. Stał na kotwicy w zatoczce bardzo podobnej do pierwszej, chociaż wzdłuż jej brzegów nie było wzgórz, jedynie łąki gęsto porośnięte ciemną roślinnością. Ta zatoka wydawała się akceptować ich obecność, a nawet mile ją widzieć. Jej powierzchnia była spokojna, fale nie większe od zmarszczek; nie było śladu młócących wodę wodorostów, które wygnały ich prawie natychmiast z poprzedniej zatoki.
Tutaj, jak wszędzie, woda świeciła wysyłając kaskady różowego, złotego, szkarłatnego i szafirowego promieniowania; a na brzegu dziki, kręty taniec nieustannego życia toczył się ze zwykłym rozpasaniem. Znad lądu unosiły się purpurowe iskry. Powietrze znów wydawało się płonąć. Wszędzie widać było jaskrawe kolory. Szalona, niestrudzona wspaniałość tego miejsca była trudna do zniesienia tak wczesnym rankiem, po nie przespanej nocy.
Delagard stał samotnie na mostku, dziwnie skulony w sobie, z ramionami skrzyżowanymi na piersi.
— Chodź porozmawiać, doktorze — powiedział. Oczy miał zaczerwienione i zaropiałe. Wyglądał, jakby nie spał nie tylko ostatniej nocy, ale od wielu dni. Jego policzki były szare i obwisłe, a głowa zdawała się wpadać w grubą szyję. Twarz Delagarda raz po raz wykrzywiał nerwowy tik. Demon, który dręczył go wczoraj, przy pierwszym podejściu do Oblicza, powrócił nocą. Kapitan powiedział ochrypłym głosem:
— Słyszę, że uważasz mnie za szaleńca.
— A jeśli nawet, czy ma to dla ciebie jakiekolwiek znaczenie?
— Czy uszczęśliwi cię, jeśli powiem, że zaczynam dochodzić do tego samego wniosku? Prawie. Prawie.
Lawler szukał w słowach Delagarda śladów ironii albo żartu czy kpiny. Niczego takiego nie znalazł. Głos Delagarda był stłumiony, chrapliwy i załamujący się.
— Spójrz na to pieprzone miejsce — wymamrotał. Zakreślił ramieniem szeroki krąg. — Spójrz na to, doktorze! To ugór. Koszmar. Dlaczego w ogóle tu przypłynąłem? — Trząsł się, a widoczna pod gęstą brodą skóra twarzy była ściągnięta i blada. Wyglądał na okropnie wymizerowanego. Niskim, świszczącym głosem powiedział: — Tylko szaleniec mógł przypłynąć tak daleko. Teraz to widzę. Widziałem to wczoraj, kiedy zawinęliśmy do tej zatoki, ale starałem się udawać, że tak nie jest. Myliłem się. Jestem przynajmniej dostatecznie dorosły, aby się do tego przyznać. Chryste, doktorze, o czym ja myślałem, gdy sprowadziłem nas w to miejsce? Ono nie jest dla nas. — Potrząsnął głową. Kiedy znów przemówił, jego głos był wysilonym krakaniem. — Doktorze, musimy się natychmiast stąd wydostać.
Czy mówił poważnie? A może był to jeden z jego groteskowych testów lojalności?
— Mówisz poważnie? — zapytał go Lawler.
— Cholernie poważnie.
Tak. Naprawdę mówił poważnie. Był przerażony, drżący. Lawlerowi wydawało się, że ten mężczyzna rozpada się na jego oczach. Cóż za zdumiewająca zmiana, ostatnia rzecz, jakiej Lawler mógł oczekiwać. Usiłował pogodzić się z tą myślą. Po chwili powiedział:
— A co z zatopionym miastem?
— Myślisz, że ono istnieje? — zapytał Delagard.
— Ani przez chwilę. Ale ty tak myślisz.
— Gówno prawda. Wypiłem za dużo, to wszystko. Przepłynęliśmy jedną trzecią obwodu Oblicza, jak myślę, a miasta ani śladu. Należałoby oczekiwać rwącego prądu przybrzeżnego, gdyby istniał tu jakiś komin grawitacyjny powstrzymujący otwarte morze. Silnego wiru. Gdzie to jest, do cholery?
— Ty mi powiedz, Nid. To ty myślałeś, że on tu jest.
— Jolly tak myślał.
— Jolly był szalony. Jego mózg ugotował się podczas podróży dookoła Oblicza.
Delagard przytaknął ponuro. Powieki powoli opadły na jego przekrwione oczy. Przez chwilę Lawler myślał, że zasnął na stojąco. Wtem kapitan powiedział nie otwierając oczu:
— Byłem tu całą noc, doktorze. Rozmyślałem o tym wszystkim. Próbowałem obiektywnie ocenić sytuację. To musi brzmieć zabawnie dla ciebie, ponieważ uważasz, że jestem szalony. Jednak ja nie zwariowałem, doktorze. Naprawdę. Mogę postępować w sposób, który innym wydaje się szaleństwem, ale wcale nie zwariowałem. Jestem po prostu inny niż ty. Ty jesteś trzeźwy, ostrożny, nienawidzisz ryzyka, chcesz tylko kontynuować, kontynuować i kontynuować. Bardzo dobrze. We wszechświecie są ludzie tacy jak ty i tacy jak ja; nigdy się nie rozumiemy, lecz czasami zdarza się, że zostaniemy postawieni w takiej sytuacji, że mimo wszystko musimy pracować razem. Doktorze, nie pragnąłem niczego w moim życiu tak bardzo, jak tutaj przypłynąć. Dla mnie był to klucz do wszystkiego. Nie proś o wyjaśnienia. I tak ich nie otrzymasz. Jednak teraz jestem tutaj i widzę, że popełniłem błąd. Tutaj niczego dla nas nie ma. Niczego.
— Pizarro — powiedział Lawler. — Cortes. Oni przynajmniej wyszliby na brzeg, zanim wzięliby ogon pod siebie.
— Nie drwij ze mnie, do cholery — powiedział Delagard. — Usiłuję grać z tobą uczciwie.
— Kiedy ja chciałem grać z tobą uczciwie, Nid, ty poczęstowałeś mnie gadką o Pizarro i Cortezie.
Delagard otworzył oczy. Były straszne: jak żarzące się węgle, płonące bólem. Ściągnął kącik ust w grymasie, który mógł być próbą uśmiechu.
— Nie wściekaj się, doktorze. Byłem pijany.
— Wiem.
— Wiesz, jaki popełniłem błąd, doktorze? Wierzyłem w moje własne brednie. I w brednie Jolly'ego. I ojca Quillana. Quillan nakarmił mnie opowieściami o tym, że Oblicze Wód to miejsce, gdzie boskie siły czekają, żebym sięgnął po nie ręką, a przynajmniej tak interpretowałem to, co mówił. I oto jesteśmy tutaj. Leżymy, spoczywamy w pokoju. Stałem tutaj całą noc myśląc, jak zbudowałbym port kosmiczny? Czym? Jak ktoś może mieszkać w tym zamęcie, nie tracąc zmysłów w ciągu pół dnia? Co będziemy jedli? Czy będziemy chociaż mieli czym oddychać? Nic dziwnego, że Skrzelowcy tutaj nie przychodzą. To nieszczęsne miejsce nie nadaje się do zamieszkania. I nagle wszystko zrozumiałem i stałem tu zupełnie sam, twarzą w twarz ze sobą, śmiejąc się z siebie. Śmiejąc się, doktorze. Tylko że to ja byłem obiektem tego żartu, a żart wcale nie był zabawny. Cała ta podróż to czysty obłęd, prawda, doktorze?
Читать дальше