— I udaje się to panu?
— Krytycy byli dla mnie bardzo łaskawi, a i ze strony wydawców słyszę ciągle słowa zachęty do dalszej pracy.
— A jakie ma pan plany na przyszłość? Po ukończeniu piątej nowej wersji „Lorda Jima”?
— Najpierw zafunduję sobie długi odpoczynek. A później spróbuję stworzyć nową wersję któregoś z mniej znanych dzieł Conrada. Może „Plantatora z Malaty”.
— Rozumiem. Czy takie twórcze odtwarzanie jest zasadą rządzącą wszystkimi dziedzinami sztuki?
— To cel, do którego dąży każdy prawdziwy artysta, bez względu na to, jakie obrał sobie tworzywo. Sztuka to niestety okrutna pani.
(Obywatel Willis Ouerka, lat 8, zawód — uczeń. Wesoły, czarnowlosy, opalony chłopiec).
— Przykro mi, panie ankieterze, ale rodziców nie ma w domu. — Nie szkodzi, Willis. Nie masz nic przeciwko temu, żebym zadał ci kilka pytań?
— Pewnie że nie. A co pan ma tam pod marynarką? To, co tak odstaje?
— Pytania to ja będę zadawał, dobrze, Willis?… Taaak, lubisz chodzić do szkoły?
— Szkoła jest w porządku.
— A jakie tam macie lekcje?
— No, pisania i czytania, zasad obywatelskich, lekcje rysunku, muzyki, architektury, literatury, baletu i teatru. Takie same, jak wszędzie.
— Rozumiem. To wszystko jest na lekcjach otwartych?
— Jasne.
— Czy uczęszczasz także na zajęcia zamknięte?
— No pewnie. Codziennie.
— Czy możemy porozmawiać na ten właśnie temat?
— Dlaczego nie? Czy to, co tak odstaje, to pistolet? Ja wiem, co to jest pistolet. Kilku starszych chłopców pokazywało sobie kilka dni temu w czasie lunchu takie różne obrazki i wszystko widziałem. To pistolet?
— Nie. Po prostu garnitur niezbyt dobrze na mnie leży… No więc, czy mógłbyś mi powiedzieć, czym zajmujecie się w czasie tych lekcji?
— Nie mógłbym.
— A dlaczego?
— Bo nie pamiętam.
— Nie opowiadaj, Willis.
— Naprawdę, panie ankieterze. Wszyscy wchodzimy do klasy i wychodzimy z niej po dwóch godzinach na przerwę. To wszystko. Nic więcej nie pamiętam. Rozmawiałem nawet z innymi dzieciakami, ale one też nic nie pamiętają.
— Dziwne…
— Nie, proszę pana. Przecież gdybyśmy mieli coś pamiętać, lekcje nie byłyby zamknięte.
— Może i tak. A czy pamiętasz, jak wygląda klasa albo kto prowadzi zajęcia w czasie lekcji zamkniętych?
— Nie, proszę pana. Ja naprawdę w ogóle nic z tych lekcji nie pamiętam.
— Dziękuję ci, Willis.
(Obywatel Cuchulain Dent, lat 37, zawód — wynalazca. Przedwcześnie wyłysiały mężczyzna o ironicznym spojrzeniu).
— Taaak, zgadza się. Jestem wynalazcą. Specjalizuję się w grach i zabawach. W zeszłym roku wymyśliłem „Triangulować, bo inaczej…!” Okazało się to całkiem niezłe. Może pan widział?
— Niestety, chyba nie.
— Coś w rodzaju gry zręcznościowej. O zagubionych w przestrzeni kosmicznej. Gracze otrzymują niekompletne dane dla swoich minikomputerów i żeby je uzupełnić, muszą trafnie rozwiązać pewne zadania. Za błędne odpowiedzi spotykają ich różne kosmiczne niebezpieczeństwa. Mnóstwo błyskających światełek, i tak dalej. Wielki szlagier rynkowy.
— Czy zajmuje się pan także wynalazkami z innych dziedzin, obywatelu Dent?
— Kiedy byłem dzieckiem, pracowałem nad udoskonalonym modelem siewniko-żniwiarki. Jej wydajność miała być mniej więcej trzy razy wyższa od maszyn używanych obecnie. I niech pan sobie wyobrazi, naprawdę miałem nadzieję, że ktoś ten pomysł kupi.
— I kupił?
— Oczywiście że nie. Wtedy jeszcze nie wiedziałem, że urząd patentowy na stałe zawiesił przyjmowanie wniosków poza sekcją gier i zabaw.
— Czy wywołało to w panu rozgoryczenie?
— No cóż, przyznam, trochę byłem zły. Ale szybko zdałem sobie sprawę, że modele, których używamy, są wystarczająco dobre. Nie ma potrzeby wprowadzać czegoś lepszego lub bardziej pomysłowego. Dziś ludzie cieszą się tym, co mają. A poza tym nowe wynalazki w żaden sposób nie mogłyby przysłużyć się ludzkości. Kontrola urodzeń i zgonów utrzymuje przyrost naturalny na poziomie zerowym, więc każdy może żyć dostatnio. By wprowadzić w życie jakiś wynalazek, trzeba byłoby wyposażyć fabryki w nowe maszyny i urządzenia. A to przecież zupełnie niemożliwe, gdyż wszystkie zakłady są całkowicie zautomatyzowane i same się naprawiają. Dlatego właśnie wprowadzono moratorium na wszelkie wynalazki poza nowinkami w dziedzinie gier i zabaw.
— A co pan osobiście o tym sądzi?
— A co tu można sądzić? Tak po prostu jest.
— I nie chciałby pan, żeby to się zmieniło?
— Może i chciałbym. Ale jako wynalazca i tak już jestem uważany za element potencjalnie niepewny.
(Obywatel Barn Threnten, lat 41, zawód — inżynier atomista, ze specjalnością: konstrukcja statków kosmicznych. Nerwowy, inteligentny mężczyzna o ciemnobrązowych, smutnych oczach).
— Chce pan wiedzieć, na czym polega moja praca? Przykro mi, że pan o to pyta, gdyż prawdę mówiąc nie robię absolutnie nic poza obchodzeniem w kółko fabryki. Karta pracy wymaga, by na każdego robota i każdą zautomatyzowaną operację przypadał jeden ludzki obserwator. I na tym właśnie polega moje zajęcie: stoję i obserwuję.
— Wydaje mi się, że jest pan rozgoryczony, obywatelu Threnten.
— To prawda. Chciałem być inżynierem atomista. Uczyłem się w tym kierunku. Lecz kiedy skończyłem studia, okazało się, że posiadam wiedzę sprzed pięćdziesięciu lat. Powiedziano mi także, że nawet gdybym nauczył się najnowszych rzeczy, to i tak nie miałbym gdzie ich zastosować.
— Dlaczego?
— Ponieważ w atomistyce wszystko jest zautomatyzowane. Nie wiem, czy większość społeczeństwa zdaje sobie z tego sprawę, ale to prawda. Od surowców po produkt końcowy wszystko jest całkowicie zautomatyzowane. Udział człowieka w tej dziedzinie ogranicza się do kontroli ilościowej w kategoriach indeksów demograficznych. Ale i ten jest zupełnie minimalny.
— A co się dzieje, kiedy jakaś maszyna lub część fabryki ulega uszkodzeniu?
— Uszkodzenie zostaje usunięte przez zespoły robotów.
— A jeśli one się zepsują?
— Te piekielne machiny same się naprawiają. Mnie pozostaje tylko stać, przyglądać się i wypełnić formularz raportu. A jest to absurdalne zajęcie dla człowieka, który uważa się za inżyniera.
— To dlaczego w takim razie nie znajdzie pan sobie innego zajęcia?
— To by nic nie dało. Sprawdziłem już, że wszyscy inżynierowie robią dokładnie to samo co ja: przyglądają się zautomatyzowanym procesom, o których nie mają najmniejszego pojęcia. I to w każdej dziedzinie: w przemyśle spożywczym, samochodowym, budownictwie, w biochemii. Wszędzie jest to samo. I albo zatrudnia się inżynierówobserwatorów, albo w ogóle nie ma żadnych miejsc pracy dla inżynierów.
— Odnosi się to także do lotów kosmicznych?
— Oczywiście. Żaden członek związku zawodowego pilotów kosmicznych nie opuścił Ziemi od blisko pięćdziesięciu lat. Dziś nie wiedzieliby nawet, jak poprowadzić statek.
— Rozumiem. Wszystkie statki kierowane są automatycznie.
— Właśnie. Zawsze i bez względu na okoliczności.
— A co by się stało, gdyby któryś ze statków znalazł się w jakiejś absolutnie nowej sytuacji?
— Trudno powiedzieć. Te statki nie są przecież w stanie myśleć. Po prostu działają zgodnie z wcześniej ustalonym programem. Gdyby któryś z nich znalazł się w sytuacji, na którą nie został zaprogramowany, pewnie doznałby czegoś w rodzaju paraliżu, przynajmniej na jakiś czas. Przypuszczam, że wyposażono je w optymalizator wyboru, który powinien przejąć sterowanie w nieprzewidzianych sytuacjach, ale urządzenie to nigdy dotychczas nie zostało wypróbowane. Tak więc w najlepszym razie zareagowałby ze znacznym opóźnieniem, a w naj gorszym — nie zareagowałby wcale. I bardzo by mi to odpowiadało.
Читать дальше