(Obywatelka A.L. Gotthreid, lat 55, zawód — gospodyni domowa. Silna, wysoka kobieta, apodyktyczna, lecz uprzejma, sprawiająca wrażenie dość rozsądnej).
— Chce pan ze mną rozmawiać o klasach i hierarchii, tak?
— Tak, proszę pani.
— Wy, ankieterzy, zawsze pytacie o klasy i hierarchie. Można by sądzić, że zdążyliście się już dowiedzieć na ten temat absolutnie wszystkiego. Ale dobrze. Dziś, kiedy ludzie są równi, istnieje tylko jedna klasa. Klasa średnia. Powstaje jednak pytanie: do której części klasy średniej się należy? Górnej, dolnej czy środkowej?
— A po czym to można poznać?
— Och, po wielu rzeczach. Po sposobie, w jaki ktoś je, mówi, ubiera się, po sposobie, w jaki zachowuje się w miejscach publicznych. Po manierach, po ubraniu. Tak, osobę z wyższej średniej klasy zawsze da się poznać po ubraniu. Tu trudno się pomylić.
— Rozumiem. A niższa średnia klasa?
— No cóż, przede wszystkim brak im energii twórczej. Na przykład kupują gotową odzież i nie zadają sobie trudu, by ją w jakikolwiek sposób ulepszyć. To samo odnosi się do ich mieszkań. I pozwolę sobie dodać, że zwykłe banalne ozdóbki tu nie wystarczą. Świadczą one tylko o niedawnym awansie do wyższej klasy średniej. Takich ludzi nie przyjmuje się w domu.
— Dziękuję, obywatelko Gotthreid. A do której grupy zaliczyłaby obywatelka siebie?
(Właściwie bez wahania) — Och, nigdy się nad tym nie zastanawiałam. Ale chyba byłaby to wyższa średnia.
(Obywatel Dreister, lat 43, zawód — sprzedawca obuwia. Szczupły, spokojny mężczyzna, nie wyglądający na swoje lata).
— Tak, proszę pana. Myra i ja mamy troje dzieci w wieku szkolnym. Trzech synów.
— Czy mógłby mi pan pokrótce opowiedzieć, co wchodzi w skład ich edukacji?
— Nauka pisania i czytania oraz zasad postaw obywatelskich. Zaczęli już także uczyć się swoich zawodów. Najstarszy idzie w moje ślady: będzie sprzedawcą obuwia. Młodsi wybrali kursy praktyczne z handlu żywnością i marketingu. To specjalność rodziny mojej żony. Uczą się także, jak zachować status i jak wykorzystywać standardowe techniki awansu. To już chyba wszystko, jeśli chodzi o lekcje otwarte.
— A czy szkoła prowadzi jakieś lekcje, które nie są otwarte?
— Cóż, oczywiście są również lekcje zamknięte. Wszystkie dzieci na nie uczęszczają.
— I czego tam się uczą?
— Nie wiem. Jak już powiedziałem, są to lekcje zamknięte.
— Czy dzieci nigdy nie opowiadają, co jest przedmiotem tych zajęć?
— Nie. Opowiadają o wszystkim pod słońcem, ale nie o tym.
— To znaczy, że zupełnie nie orientuje się pan, czemu mają służyć lekcje zamknięte?
— Przykro mi, ale nie. Chociaż domyślam się, lecz proszę pamiętać, że tylko „domyślam”, iż mają one jakiś związek z religią. Ale o to musiałby pan spytać nauczyciela.
— Dziękuję za rozmowę. Proszę mi jeszcze tylko powiedzieć, w jaki sposób określiłby pan swoją pozycję klasową?
— Średnia klasy średniej. Tu nie ma żadnych wątpliwości.
(Obywatelka Maryjane Morgan, lat 51, zawód — nauczycielka szkolna. Wysoka, koścista kobieta).
— Tak, proszę pana. To już chyba pełny wykaz przedmiotów wykładanych w naszej szkole.
— Poza lekcjami zamkniętymi.
— Słucham?
— Lekcje zamknięte. Jeszcze tego pani nie omówiła.
— Bo to przecież niemożliwe.
— Dlaczego, obywatelko Morgan?
— Czy to jedno z tych podchwytliwych pytań? Przecież każdy wie, że nauczyciele nie mają wstępu na lekcje zamknięte.
— A kto ma?
— No jak to? Dzieci, oczywiście.
— Ale kto je uczy?
— Tym zajmuje się rząd.
— Zgoda. Ale kto konkretnie zajmuje się nauczaniem w klasie?
— Nie mam pojęcia, proszę pana. To jest nie moja sprawa. Lekcje zamknięte mają długą i chwalebną tradycję. To, co się na nich odbywa, ma pewnie jakiś związek z religią. Ale tak się tylko domyślam. Cokolwiek by to było, to nie moja sprawa. Ani pańska, młody człowieku, choćby był pan ankieterem.
— Dziękuję za rozmowę, obywatelko Morgan.
(Obywatel Edgar Nief, lat 107, zawód — emerytowany oficer. Wysoki, przygarbiony mężczyzna chodzący o lasce. Zimne spojrzenie błękitnych oczu, nie przytępione wiekiem).
— Proszę mówić głośniej. Jak brzmiało pańskie pytanie?
— Chodziło mi o siły zbrojne. Pytałem mianowicie…
— A tak, już pamiętam. Cóż, młody człowieku, byłem pułkownikiem w 21. Północnoamerykańskiej Jednostce Specjalnej, która stanowiła integralną część Orbitalnego Korpusu Obronnego Ziemi.
— I wycofał się pan ze służby, tak?
— Nie. To służba się wycofała.
— Słucham?
— Tak, tak, dobrze pan usłyszał, młody człowieku. Nastąpiło to dokładnie sześćdziesiąt trzy lata temu. Ziemskie Siły Zbrojne zostały zdemobilizowane, poza policją oczywiście, ale ja tego nie liczę. Zdemobilizowano całą armię, do ostatniego oddziału.
— Dlaczego to zrobiono, proszę pana?
— Nie było z kim walczyć. Nie było nawet nikogo, przed kim trzeba byłoby się strzec. Tak nam przynajmniej powiedziano. Ale to cholerna głupota, moim zdaniem.
— Dlaczego pan tak uważa?
— Bo każdy stary żołnierz wie, że wróg może się pojawić w każdej chwili. Choćby teraz. I co wtedy?
— A czy nie dałoby się armii sformować ponownie?
— Pewnie że by się dało. Ale obecne pokolenie nie ma pojęcia o służbie w wojsku. Nie mamy już żadnych dowódców poza kilkoma starymi prykami, takimi jak ja. Na to zaś, żeby utworzyć sprawnie dowodzoną armię, trzeba lat.
— A tymczasem Ziemia jest kompletnie bezbronna wobec jakiejkolwiek inwazji z zewnątrz?
— Właśnie. Jedyną jej obronę stanowią oddziały policyjne, ale poważnie wątpię, żeby to była siła zdolna sprawdzić się w walce.
— Czy mógłby mi pan powiedzieć coś więcej o policji?
— Nic na ten temat nie wiem. Nigdy nie zaprzątałem sobie głowy cywilami.
— Można jednak przypuszczać, że policja przejęła wiele funkcji wojska, nieprawdaż? Że stanowi znaczną i zdyscyplinowaną siłę paramilitarną?
— To możliwe. Dziś wszystko jest możliwe.
(Obywatel Moertin Honners, lat 31, zawód — werbalista. Szczupły marzyciel o żywej, chlopięcej twarzy i gładkich kukurydziana blond włosach).
— A więc jest pan werbalistą, obywatelu Honners?
— Owszem, proszę pana. Choć, jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, wolałbym określenie „literat”.
— Oczywiście. Obywatelu Honners, czy obecnie pisze pan coś dla któregoś z periodyków sprzedawanych w punktach szerokiego kolportażu?
— Skądże znowu?! Dla nich piszą tylko totalne beztalencia schlebiające gustom samych dołów klasy średniej. Ich opowiadania, na wypadek gdyby pan nie wiedział, są wiernymi kopiami prac popularnych pisarzy XX i XXI wieku. Te miernoty podstawiają tylko inne przymiotniki i przysłówki. Chociaż podobno zdarza się, że jakiś odważniejszy pismak zastępuje czasownik, a nawet rzeczownik, ale to rzadkie przypadki. Wydawcy tych czasopism niezbyt przychylnie patrzą na jakiekolwiek innowacje.
— I pan nie wykonuje tego rodzaju prac?
— O nie! Moja praca ma charakter niekomercyjny. Jestem twórczym odtwórcą dzieł Conrada.
— Czy nie zechciałby pan wytłumaczyć, co to znaczy, obywatelu Honners?
— Z największą przyjemnością. Wszystkie moje wysiłki twórcze zmierzają do ponownego stworzenia dzieł Josepha Conrada, pisarza żyjącego u schyłku ery przedatomowej.
— A w jaki sposób pan to robi?
— No cóż, w chwili obecnej zajmuję się stworzeniem piątej nowej wersji „Lorda Jima”. Żeby tego dokonać, staram się jak najgłębiej wczuć w oryginał dzieła. Następnie próbuję napisać je jeszcze raz, tak jak uczyniłby to sam Conrad, gdyby żył w dzisiejszych czasach. Jest to zajęcie wymagające niezwykłej staranności i absolutnego artystycznego powinowactwa. Jedno jedyne potknięcie może pogrzebać całą pracę. Jak pan widzi, trzeba w mistrzowskim stopniu opanować conradowskie słownictwo, tematykę, wątki, postaci, nastrój, podejście i tak dalej. Ale operując tym wszystkim, nie wolno jednocześnie stworzyć bezwolnej kopii. W twórczym odtworzeniu musi być powiedziane coś nowego, tak jak powiedziałby to sam Conrad.
Читать дальше