— A wieczór jest rzeczywiście wyjątkowo przyjemny — ciągnął głos. — Tu u nas, w Parku Narodowym Forestdale, temperatura wynosi w tej chwili dwadzieścia pięć i sześć dziesiątych stopnia Celsjusza, wilgotność powietrza 23 procent, a barometr ustalił się na poziomie dwadzieścia dziewięć przecinek dziewięć. Jestem pewien, że stali bywalcy rozpoznali już mój głos. Gdyby jednak byli wśród państwa również nowi miłośnicy przyrody, pozwolę sobie przedstawić się. Jestem Dąbek, wasze oddane drzewo. Pragnę serdecznie powitać wszystkich państwa w naszym miłym parku narodowym.
Barrent siedział sztywno w narastających ciemnościach i rozglądał się wokół. Nie mógł zrozumieć, co to za jakaś sztuczka. Tymczasem głos rzeczywiście zdawał się dochodzić z pnia ogromnego dębu.
— Korzystanie z uroków natury — mówił Dąbek — jest obecnie łatwe i wygodne. Możecie państwo znaleźć spokój i ciszę absolutnego odosobnienia nie oddalając się więcej niż dziesięć minut drogi od najbliższego środka komunikacji. Tym, którzy nie mają ochoty na całkowite odosobnienie, proponujemy grupowe wycieczki naszymi starymi polanami za symboliczną opłatą. Nie zapominajcie opowiedzieć swym przyjaciołom o urokach waszego miłego parku narodowego. Każdy jego zakątek oczekuje na wszystkich miłośników niezapomnianych przeżyć na łonie natury.
Pień drzewa rozwarł się, a z jego wnętrza wysunęły się zrolowany śpiwór, termos i pojemnik z kolacją.
— Życzę państwu udanego wieczoru wśród dzikiego piękna świata cudów natury — powiedział Dąbek. — A teraz Narodowa Orkiestra Symfoniczna pod dyrekcją Ottera Kruga wykona dla państwa „Pieśń mateczników” Ernesto Nestrichalego. Nagrania dokonano w studio Narodowej Północnoamerykańskiej Sieci RadiowoTelewizyjnej. Wasz oddany Dąbek żegna się z państwem, dobranoc.
Z kilkunastu ukrytych głośników rozległa się muzyka. Barrent podrapał się w czoło, ale w końcu doszedł do wniosku, że nie ma co się zastanawiać, zjadł kolację, wypił kawę z termosu, po czym odwinął śpiwór i położył się.
W ogarniającej go senności zaczął rozmyślać o lesie z nagłośnieniem, dębach serwujących kolacje oraz miejsca do spania, i to nie dalej niż dziesięć minut drogi od najbliższego środka komunikacji. Ziemia rzeczywiście dbała o swoich mieszkańców. Cóż, najprawdopodobniej ludzie lubili tu tego rodzaju atrakcje. Chociaż czy naprawdę o to chodziło? A jeśli była to jakaś gigantyczna i niezwykle wyrafinowana pułapka, którą zastawiły nań władze?
Przez jakiś czas przewracał się z boku na bok, próbując przywyknąć do muzyki. Wreszcie dźwięki orkiestry stopiły się z szelestem poruszanych wiatrem liści i delikatnym poskrzypywaniem gałęzi. Usnął.
Rano Dąbek uraczył go śniadaniem, a także wysunął przybory do golenia. Barrent najadł się, umył i ogolił, po czym ruszył w kierunku najbliższego miasta. Ani na chwilę nie zapominał o stojących przed nim zadaniach. Musiał zdobyć jakieś nie budzące podejrzeń ubranie i nawiązać kontakt z ziemskim podziemiem. Następnie miał zebrać jak najwięcej różnych wiadomości, zwłaszcza dotyczących tajnej policji i wojska.
Grupa II opracowała specjalny plan, według którego powinien tutaj działać. Zbliżając się do miasta, Barrent miał nadzieję, że plan ten zda egzamin. Dotychczas bowiem Ziemia, na której wylądował, tylko w nieznacznym stopniu przypominała tę Ziemię, jaką wyobrażała sobie Grupa.
Szedł nie kończącymi się ulicami wśród małych, białych domków. W pierwszej chwili odniósł wrażenie, że wszystkie wille są dokładnie takie same. Różniły się co prawda jednym czy dwoma detalami architektonicznymi, jak po pewnym czasie zauważył, ale różnice te nie tyle nadawały im jakąkolwiek odrębność, co podkreślały jeszcze ich monotonne podobieństwo. Domów tych były setki. Stały wszędzie, gdziekolwiek spojrzeć, każdy na maleńkim skrawku starannie utrzymanego trawnika. Ich identyczność działała na Barrenta przygnębiająco. Zupełnie niespodziewanie zatęsknił nagle do dziwacznych, niezdarnych, skleconych naprędce, ale jakże różnych domów Tetrahydy.
Doszedł do centrum handlowego. I tu sklepy naśladowały schemat, któremu podporządkowały się domy. Były niskie, dyskretne i bardzo do siebie podobne. Trzeba było uważnie przyglądać się wystawom, by dostrzec różnice między sklepem spożywczym a sklepem z artykułami sportowymi. Minął niewielki budynek, na którym widniał szyld: AUTOMATYCZNY KONFESJONAŁ — czynne całą dobę. Wyglądało to na coś w rodzaju kościoła.
Wypracowany przez Grupę II sposób porozumiewania się z ziemskim podziemiem był bardzo prosty. Specjaliści twierdzili, iż rewolucjonistów spotyka się najczęściej wśród warstw i klas społecznie upośledzonych. Ubóstwo rodzi niezadowolenie: ci, którzy nie posiadają nic, chcą zająć miejsce tych, którzy mają wszystko. Stąd też, logicznie biorąc, wywrotowców szukać należy w slumsach.
Była to bardzo zgrabna teoria. Problem w tym, że Barrent nie mógł znaleźć żadnych slumsów. Od wielu godzin mijał wyłącznie schludne sklepy i miłe, małe domki, płace zabaw i wypielęgnowane parki, zadbane farmy, a potem znowu takie same domki i sklepy. Nic tu nie wyglądało ani gorzej, ani • lepiej niż cokolwiek innego.
Z nastaniem wieczoru czuł się wymęczony i miał obolałe nogi. Wszystko wskazywało na to, że przez cały dzień nie odkrył niczego godnego uwagi. Jeśli chciał poznać życie na Ziemi głębiej, musiał zacząć rozmawiać z ludźmi. Było to posunięcie niebezpieczne, ale nie do uniknięcia.
Zmierzchało już, kiedy zatrzymał się obok sklepu z ubraniami i zaczął obmyślać plan działania. Postanowił udawać cudzoziemca, kogoś, kto właśnie przyjechał z Azji lub Europy. W ten sposób zadawane przez niego pytania nie powinny wzbudzać zbyt wielu podejrzeń.
Po chwili spostrzegł, iż w jego kierunku zmierza jakiś człowiek, przeciętny, otyły mężczyzna w brązowym, biurowym uniformie. Zdecydował się do niego podejść.
— Najmocniej pana przepraszam powiedział. — Jestem tu zupełnie obcy, właśnie przyjechałem z Rzymu.
— Ach tak? — powiedział mężczyzna.
— Otóż nie bardzo mogę się tutaj we wszystkim połapać — ciągnął Barrent z lekkim, przepraszającym uśmiechem. — Na przykład nie mogę znaleźć żadnego taniego hotelu. Gdyby mógł mi par, powiedzieć…
— Obywatelu, czy wy się dobrze czujecie? — spytał mężczyzna, a jego twarz wyraźnie stężała.
— Jak powiedziałem, jestem cudzoziemcem i szukam…
— Słuchajcie, obywatelu — przerwał mu nieznajomy. — Wiecie przecież równie dobrze jak ja, że już od dawna nie ma żadnych cudzoziemców.
— Nie ma?
— Oczywiście, że nie ma. Ja też byłem w Rzymie. Tam jest dokładnie tak samo jak tu, w Wilmington. Takie same domy i sklepy. Dziś nikt nie jest już cudzoziemcem.
Barrent nie miał pojęcia, co odpowiedzieć. Uśmiechnął się tylko nerwowo.
— Co więcej — ciągnął mężczyzna — nie istnieją żadne tanie hotele. Bo i po co? Kto miałby w nich mieszkać?
— No właśnie, kto? — powiedział głupkowato Barrent. — Zdaje się, że chyba trochę za dużo wypiłem.
— Przecież nikt już nie pije — zdziwił się mężczyzna. — Nie rozumiem. Co to za jakieś wygłupy?
— A jak się panu zdaje? — odparł Barrent ratując się techniką, którą rekomendowali mu specjaliści Grupy. Mężczyzna popatrzył na niego badawczo i zmarszczył czoło.
— Chyba już wiem — powiedział po chwili. — Musicie być ankieterem.
Читать дальше