W tym punkcie Blaine zgadzał się ze Stone'em w zupełności. Bo nie było w porządku, że wszystkie zdobycze zdolności paranormalnych, które miały skupiać się pod ścisłą kontrolą Fishhooka, który podczas stuletniego z górą istnienia stracił wiele ze swej żarliwej i bezinteresownej służby ogółowi ludzkiemu, przechodzą na tory komercjalizmu w skali dotychczas nie notowanej.
Bo jakkolwiek by na to patrzeć, zdolności paranormalne należały do Człowieka jako takiego, a nie do grupy ludzi, nie do potężnych korporacji czy odkrywców i spadkobierców. Zdolności paranormalne są domeną całego gatunku ludzkiego, domeną Człowieka w ogóle. Są to zjawiska jak najbardziej naturalne. Może tylko bardziej skomplikowane i nie tak jednoznaczne jak inne zjawiska przyrody: wiatr, deszcz czy śnieg.
Za Blaine'em z głośnym trzaskiem załamały się przepalone polana i upadły w żar. Blaine odwrócił się, by spojrzeć w ich stronę.
Próbował się tylko odwrócić… Ale nie mógł tego zrobić.
To było okropne.
Futro w jakiś przedziwny sposób skrępowało go zbyt mocno.
Starał się, rozpierając ramiona, wyswobodzić ciało ze splotów krepującej materii. Choć natężał całe swe siły, nie zdołał nawet poruszyć rękami.
Przeciwnie — przy każdej kolejnej próbie, futro zaciskało się mocniej i mocniej. Przerażony do najwyższych granic próbował usiąść.
Nie mógł.
Futro krępowało go łagodnie, ale z zadziwiającą siłą.
Był obezwładniony, oplątany niczym najmocniejszą liną, a futro — sam nie wiedział kiedy — stało się niczym kaftan bezpieczeństwa.
Strach gorącą śliną podpełzł do gardła. Czoło zalewał pot spływając na oczy grubymi kroplami. Był w pułapce.
W pułapce, której tak bardzo starał się uniknąć.
W pułapce, przed którą tak rozpaczliwie się bronił.
Z własnej i nieprzymuszonej woli, choć całkiem nieświadomie, wpadł w pułapkę, a ta się zatrzasnęła.
Rand przy pożegnaniu powiedział: „Do zobaczenia”. Brzmiało to sympatycznie, przyjaźnie i naturalnie. Lecz musiało to tak właśnie brzmieć. Rand wiedział już z góry jak potoczą się dalsze wypadki, gdyż to on właśnie zaaranżował tę pułapkę z futrem. A była to rzeczywiście genialna metoda zwabienia w pułapkę człowieka, który wiedząc, że na niego polują, miał się na baczności.
Blaine leżał nieruchomo na podłodze skrępowany futrem. To nie było futro, rzecz jasna. Była to jedne z tych rzeczy, o których Blaine prawi chwilą rozmyślał. Jeden z owych tajemniczych przedmiotów, przechowywanych w największym sekrecie przez Fishhooka, w przewidywaniu, iż znajdzie się kiedy takie czy inne dla niego zastosowanie.
I znalazło się — pomyślał Blaine myszkując jednocześnie gorączkowo w pamięci. Nie potrafił jednak sobie przypomnieć o czymś takim jak to futro — pułapka. Żaden z badaczy me natknął się na coś podobnego Był to zapewne rodzaj pasożyta, pozornie martwego aż do chwili zetknięcia się z i ciepłym. I oto teraz Blaine znajduje się we władaniu owego pasożyta, który w każdej chwili mógł z nim zrobić wszystko to co zwykł był robić w takich przypadkach. Nawet zeżreć Blaine'a. Blaine był zupełnie bezradny, a każda próba wydobycia się ze splotów potwora kończyła się tym, że stwór przystępował natychmiast do kontrakcji, wzmagając uścisk.
Niemniej Blaine, spoczywając bez ruchu, poszukiwał rozpaczliwie sposobu wywinięcie się z matni. I zobaczył naraz owo miejsce: mroczną planetę o powierzchni pokrytej splątaną gęstwą dżungli, zamieszkałą przez groźne, dziwaczne istoty Było to przerażające miejsce, wypełnione nieustanną, krwawą walką istot o odrażającym — jakby zrodzonym w sennym koszmarze — wyglądzie. Blaine widział to wszystko jak zza mgły wspomnień z niesłychanie odległych czasów. Ale wspomnienia owe nie pochodziły wcale z pamięci i świadomości człowieka z tej prostej przyczyny, iż nigdy na tej planecie nie był. Ani on, ani żaden z badaczy Fishhooka.
Obraz rósł, stawał się coraz klarowniejszy, coraz jaśniejszy: jakby ktoś w jego mózgu operował obiektywem wyostrzając widzenie, doprowadzając je do ostatecznej perfekcji. Mókł już dostrzec mrożące, dreszcz budzące szczegóły życia jakiegoś przerażającego potwora mieszkance owej dzikiej planety porośniętej dżunglą. Stwór był wielki i obrzydliwy. Wlókł swe cielsko pełznąc po ziemi gnany dzikim i bezrozumnym instynktem, kierowany prymitywną nienawiścią i głodem.
Blaine leżał porażony strasznym widokiem miejsca, gdyż było ono tak bardzo realne, jakby tam sam osobiście przebywał; jakby połowa Blaine'a spoczywała wciąż skrępowana przy kominku, podczas gdy druga jego część przebywała tam, w tej obrzydliwej dżungli.
Wydało mu się nagle, że słyszy hałas, a raczej, że usłyszała go ta jego część, która przebywała na planecie. Część ta spojrzała też natychmiast w górę skąd dobiegł dźwięk. Piętrzyło się tam coś, co mogło być drzewem, jakkolwiek było zbyt splątane i kolczaste, by nim rzeczywiście być. Tam właśnie ujrzał zwisające z niby — gałęzi futro, lśniące owym diamentowym blaskiem. Sprawiało takie wrażenie, jakby zaraz miało spaść na Blaine'a.
Wrzasnął — a może mu się tylko wydawało, że wrzasnął — i planeta wraz z jej obrzydliwymi mieszkańcami zniknęła za mgłą. Zupełnie, jakby dłoń sterująca soczewką w jego mózgu rozstroiła ostrość obiektywu.
W tej samej chwili odnalazł się — już całkowicie Blaine — przy kominku w magazynie Punktu Handlowego, gdzie w mrocznym kącie majaczyło transo. Jednoczesne otworzyły się drzwi i stanął w nich, Grant.
Przestąpił próg i dokładnie zamknął drzwi. Stał w milczeniu, ogromny i flegmatyczny, spoglądając nieruchomym wzrokiem na leżącego.
— Panie Blaine — odezwał się po chwili. — Panie Blaine, czy pan śpi?
Blaine milczał.
— Ma pan otwarte oczy. Czy coś się stało?
— Nie, nic — mruknął niewyraźnie Blaine. — Tak sobie leżę i myślę.
— O czymś przyjemnym, panie Blaine?
— Tak, o niezwykle miłych rzeczach.
Grant kocim, bezszelestnym krokiem zbliżył się do stołu i sięgnął po butelkę. Odkorkował, podniósł do ust i zadął pić prosto z niej. Po chwili odstawił ją ponownie na stół.
— Panie Blaine — znów zwrócił się do spoczywającego na ziemi. — Proszę wstać. Usiądziemy sobie przy stole, pogadamy, popijemy. Bardzo rzadko rozmawiam z ludźmi. Klienci, którzy przychodzą coś kupić, jeśli odzywają się, to tyle tylko ile muszą.
— Nie, dzięki — odparł Blaine. — Mnie tutaj dobrze.
Grant podszedł do kominka i usiadł w jednym z foteli.
— Popełnił pan błąd nie wracając z Randem — odezwał się odwracając twarz w kierunku Blaine'a. Fishhook to wspaniałe miejsce.
— Ma pan słuszność — odparł automatycznie Blaine, nie wysilając się nawet, by pojąć znaczenie słów wypowiedzianych przez ajenta.
W tej chwili bowiem dotarta do niego świadomość, skąd czerpał przed chwilą wspomnienia o obcej, przerażającej planecie. Były one zawarte pośród bezliku informacji zdobytych od Rożowej Istoty. On osobiście nigdy na tej planecie nie był, ale ona tak.
We wspomnieniach tych mieściło się dużo, dużo więcej niż same dźwięki i obrazy odległej planety. Były tam wszelkie parametry i współrzędne kosmograficzne tego świata, jak również komplet danych o istniejącym tam życiu. Te ostatnie jednak — nie uporządkowane jeszcze, nie posegregowane — nie tworzyły spójnej i klarownej całości. Blaine, sam nie wiedząc czemu, zaczął zbierać i układać te właśnie okruchy porozbijanej, rozproszonej wiedzy.
Читать дальше