— I nie masz nic przeciwko tym mutantom? Nie czujesz się od nich gorszy? Nie nienawidzisz ich dlatego, że wiedzą więcej od ciebie?
— Słuchaj — rzekł Asa Andrews — lepiej żeby nikt tutaj nie słyszał takiego gadania. Mogą cię powiesić. Kiedy tutaj przyjechaliśmy, wszystko nam wytłumaczyli. Mieliśmy lekcje indokt… indoktryn…
— Indoktrynacji.
— Właśnie. Wszystko nam opowiedzieli. Wyjaśnili, jakie panują tu zasady.
— Na przykład nie wolno posiadać broni palnej — zgadł Vickers.
— Na przykład — zgodził się Andrews. — Skąd wiedziałeś?
— Polujesz z łukiem.
— Kolejna zasada brzmi, że jeśli się z kimś pokłócisz i nie możecie rozstrzygnąć kwestii w ugodowy sposób, musicie iść do Dużego Domu i pozwolić mutantom zadecydować. A jeśli zachorujesz, musisz natychmiast powiadomić ich o tym, żeby mogli przysłać ci doktora i wszystko, czego ci potrzeba. Większość zasad jest ustanowionych dla naszego dobra.
— A co z pracą?
— Pracą?
— Musisz chyba jakoś zarabiać, nie?
— Jeszcze nie — odpowiedział Andrews. — Mutanci dają nam wszystko, czego nam trzeba. My musimy tylko pracować w polu i sadzić żywność. Nazywają to… zaraz, niech sobie przypomnę… jak to się mówi… a tak, nazywają to etapem pastoralno-feudalnym. Słyszałeś kiedyś o czymś takim?
— Ale muszą przecież mieć fabryki — nalegał Vickers, nie zwracając uwagi na pytanie. — Tam gdzie produkują maszynki do golenia i inne rzeczy. Potrzebują chyba ludzi do pracy?
— Używają robotów. Ostatnio rozpoczęli produkcję samochodu, który nigdy się nie zużywa. Tu niedaleko jest fabryka. Ale całą robotę odwalają maszyny. Wiesz, roboty.
Vickers skinął głową.
— No dobrze, a co z tubylcami?
— Tubylcami?
— Tak. Ludźmi z tej Ziemi. Chyba są jacyś?
— Nie ma — odparł Andrews.
— Ale przecież wszystko wygląda tu jak na starej Ziemi, drzewa, rzeki, zwierzęta…
— Nie ma żadnych tubylców — powtórzył z uporem Andrews. — Ani Indian, ani żadnych innych.
A więc na tym polegała różnica pomiędzy tą Ziemią a Ziemią matką. Malutka różnica, która tworzyła zupełnie nowy świat. Gdzieś daleko, w przeszłości zaistniała blokada, która nie pozwoliła na rozwój człowieka. Nie zabłysła iskierka intelektu. Nikt nie rozniecał tu ognia krzesiwem, nie używał kamienia jako broni. W mózgach żyjących tu istot nie pojawiła się zaduma, która później mogłaby przerodzić się w piosenkę, rysunek, akapit dobrej prozy lub piękny wiersz…
— Już prawie jesteśmy na miejscu — zakomunikował Andrews.
Przeskoczyli płot otaczający pole kukurydzy i przez pastwisko ruszyli w kierunku domu.
Nagle rozległ się okrzyk radości i pół tuzina dzieci zbiegło ze wzgórza. Za nimi uganiał się tuzin szczekających psów. W drzwiach domu zbudowanego z okorowanych bali drewnianych pojawiła się kobieta i spojrzała w ich kierunku zasłaniając oczy dłonią przed słońcem. Pomachała, a Andrews również odpowiedział jej machnięciem dłoni. W tym momencie otoczyła ich rozbrykana hałastra.
Leżał w łóżku, na strychu ponad kuchnią i wsłuchiwał się w wiatr tupiący bosymi nogami po dachu tuż nad jego głową. Obrócił się i zagłębił głowę w wypchaną gęsim puchem poduszkę, a znajdujący się pod nim materac ze słomy kukurydzianej zachrzęścił w ciemności.
Wykąpał się pod prysznicem znajdującym się za domem, używając wody podgrzanej w garnku nad ogniskiem. Namydlał całe ciało, a w tym samym czasie Andrews siedział na pobliskim pniaku i rozmawiał z nim. Dzieci bawiły się w ogródku, a psy myśliwskie wygrzewały się na słońcu ogonami odganiając natrętne muchy.
Zjadł dwa pełne posiłki. Po wielu dniach, w czasie których żywił się niedosmażonymi rybami i na wpół zgniłym jeleniem, zapomniał już, że jedzenie może być tak smaczne. Dostał chleb kukurydziany, miskę kaszy, młodego królika usmażonego w brytfannie z puree z młodych ziemniaków i sałatką, do której warzywa zebrały dzieci. Na kolację zjadł świeże jaja, dopiero co wyciągnięte spod kur.
Po tym jak Andrews posadził go na pniu i obciął mu nożyczkami zbyt długi zarost, ogolił się, a dzieci z ciekawością przyglądały się jego poczynaniom.
Potem razem z Andrewsem zasiedli na schodach i rozmawiali. Słońce zaszło i Andrews powiedział, że zna takie miejsce, które aż się prosi, by wybudować na nim dom. Schowane za wzgórzem, ze strumieniem płynącym w pobliżu i ziemią nad zatoczką, którą można by obsiać. W okolicy pełno było drzew na budowę domu. Wielkich, strzelistych drzew, które on, Andrews, pomógłby mu ściąć. Kiedy zebraliby już bale drewniane, zwołałoby się sąsiadów, którzy pomogliby w stawianiu domu. Jake przyniósłby smażoną kukurydzę, Ben skrzypki i po postawieniu domu zorganizowaliby oblewanie. Gdyby potrzebowali pomocy, wystarczyło tylko wysłać wiadomość do Dużego Domu, a mutanci z pewnością przysłaliby gromadę robotów. To jednak prawdopodobnie nie byłoby konieczne. Sąsiedzi byli bardzo uczynni i zawsze gotowi do pomocy. Cieszyli się również, kiedy sprowadzała się kolejna rodzina.
Kiedy dom zostanie zbudowany, ciągnął Andrews, Vickers mógłby rzucić okiem na córki Simmonsa, chociaż właściwie nie było to konieczne, bo każda z nich wyglądała jak marzenie. Tu Andrews dał Vickersowi kuksańca w żebra i zaśmiał się głośno. Jean, żona Andrewsa, która wyszła właśnie, żeby się do nich przyłączyć, uśmiechnęła się nieśmiało i odwróciła, żeby popatrzeć na dzieci bawiące się w ogrodzie.
Po kolacji Andrews z dumą pokazał mu książki stojące na półce w pokoju gościnnym i powiedział, że je czyta. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie robił, nawet nie przeszłoby mu to przez myśl. Zresztą nie miał czasu. Patrząc na książki Vickers odnalazł Homera, Shakespeare'a, Montaigne'a i Austen, Thoreau i Steinbecka.
— I ty to czytasz? — zdziwił się Vickers.
Andrews skinął głową.
— Czytam i bardzo mi się niektóre podobają. Czasami trudno jest mi przebrnąć przez którąś, ale nie podaję się. Jean najbardziej lubi Austen.
— Życie tutaj jest bardzo przyjemne — twierdził Andrews. Lepszego życia nie zaznali nigdy wcześniej. Jean uśmiechnęła się zgadzając ze słowami męża, a dzieci rozpoczęły dyskusję, czy psy powinny spać w domu czy na dworze.
Tutejsze życie rzeczywiście jest miłe, zgodził się w myślach Vickers. Oto spotkał pierwszych amerykańskich pionierów, wyidealizowanych, takich, jakich można było spotkać tylko w książkach. W odróżnieniu jednak od książek nie było tu śladu strachu i ciężkiej pracy. Był to „ojcowski” feudalizm z Dużym Domem na wzgórzu podobnym zamkowi, z którego spoglądano w dół na szczęśliwych ludzi żyjących z pracy na roli. Był tu czas na odpoczynek i mobilizację sił. Panował spokój. Nie prowadzono wojen, nie było podatków.
Byli tutaj na etapie… jak określił to Andrews?… pastoralno-feudalnym. A jaki etap nadejdzie po nim? Etap pastoralno-feudalny dla odpoczynku i zastanowienia, uporządkowania myśli, umocnienia więzi między człowiekiem a Ziemią. Etap, w trakcie którego przygotowywano rozwój kultury, lepszej od tej, jaką zostawili za sobą.
Była to jedna z wielu Ziem. Jak wiele ich jeszcze czeka w ukryciu? Setki? Miliony? Ziemia za Ziemią, wszystkie oczekujące na swych pionierów.
Zastanowił się nad tym i wydawało mu się nawet, że potrafi zgadnąć, jaki plan szykują mutanci. Był prosty i brutalny, ale z pewnością mógł wypalić.
To Ziemia okazała się niewypałem. Gdzieś, na długiej drodze ewolucji prowadzącej od małpy do człowieka poszli w złym kierunku i od tej pory spotykały ich same nieszczęścia. W ludziach była inteligencja, dobro i rozliczne talenty, ale zużytkowali swoją inteligencję i talenty na rozwijanie nienawiści i arogancję, a ich dobro legło pod gruzami egoizmu.
Читать дальше