Wielki Mak liczył wrony. Spojrzał przelotnie na gości, wrócił na moment do swego zajęcia, ale natychmiast znów się obejrzał i przypatrzył się im uważniej. Poznał — pomyślał prokurator. — Poznał, mój mądrala… Uśmiechnął się uprzejmie do Maka, poklepał po ramieniu młodziutkiego laboranta kręcącego arytmometr i zatrzymawszy się pośrodku pokoju rozejrzał się dokoła.
— Hmm… — rzucił w przestrzeń między Makiem a Głowaczem. — A co się tu u was robi?
— Panie Sym — powiedział Głowacz czerwieniąc się, mrugając i zacierając ręce — proszę wyjaśnić panu inspektorowi, co pan… hmm…
— Przecież ja pana znam — powiedział Wielki Mak, jakoś nieoczekiwanie zjawiając się o dwa kroki od prokuratora. — Proszę mi wybaczyć, pan jest prokuratorem generalnym, prawda?
Tak, z Makiem sprawa była trudna, cały pieczołowicie obmyślony plan od razu wziął w łeb. Mak nie miał zamiaru czegokolwiek ukrywać, niczego się nie obawiał, był zaintrygowany i patrzył na prokuratora z wyżyn swego ogromnego wzrostu jak na jakieś egzotyczne zwierzę. Trzeba było improwizować.
— Tak — odrzekł z zimnym zdziwieniem prokurator, przestając się uśmiechać. — — O ile mi wiadomo, jestem rzeczywiście prokuratorem generalnym, chociaż nie bardzo rozumiem… — Nachmurzył się i spojrzał Makowi prosto w twarz. Mak uśmiechał się od ucha do ucha. — Ba! — wykrzyknął prokurator. — No oczywiście!… Mak Sym, vulgo Maksym Kammerer! Doniesiono mi jednak, że pan zginął. Massaraksz, jak pan tu trafił?
— To długa i nieciekawa historia — odrzekł Mak machnąwszy ręką. — Ja zresztą też się zdziwiłem ujrzawszy tu pana. Nigdy nie przypuszczałem, że nasza dłubanina interesuje Departament Sprawiedliwości…
— Wasza dłubanina interesuje najbardziej nieoczekiwanych ludzi — powiedział prokurator. Wziął Maka pod rękę, odprowadził go w najdalszy kąt pokoju i zapytał konfidencjonalnym szeptem:
— Kiedy nam podarujecie pigułki? Prawdziwe pigułki, na całe trzydzieści minut…
— Czyżby pan również?… — zdziwił się Mak. — Zresztą tak, oczywiście…
Prokurator smętnie pokiwał głową.
— Nasze błogosławieństwo i nasze przekleństwo — rzekł. — Szczęście naszego narodu i cierpienie jego sterników… Massaraksz, ogromnie się cieszę, że pan żyje, Mak. Muszę się panu przyznać, że proces, w którym pana skazano, był jednym z niewielu w mojej praktyce, które pozostawiły po sobie pewien nieprzyjemny osad niezadowolenia z siebie. Nie, nie, proszę nie zaprzeczać! Zgodnie z literą prawa był pan winien, od tej strony wszystko było w porządku. Napadł pan na wieżę i, zdaje się, zabił legionistę, a za to nikogo po główce się nie gładzi… Ale w gruncie rzeczy… Przyznam się, że ręka mi drgnęła, kiedy podpisywałem wasze wyroki, zwłaszcza pański wyrok… Jakbym skazywał dziecko… Proszę się nie obrażać!… W końcu to była raczej nasza inicjatywa, a nie pańska.
— Nie obrażam się — powiedział Mak. — Jest pan zresztą bliski prawdy: ten zamach na wieżę był istotnie dziecinadą. W każdym razie jestem wdzięczny prokuraturze za to, że nas wówczas nie rozstrzelano.
— To było wszystko, co mogłem zrobić — powiedział prokurator. — Pamiętam, jak bardzo zmartwiłem się na wiadomość o pańskiej śmierci… — Roześmiał się i po przyjacielsku uścisnął łokieć Maka. — Szalenie się cieszę, że wszystko tak pomyślnie się skończyło i że mogłem pana osobiście poznać… — Popatrzył na zegarek. — Proszę posłuchać, Mak. Jak to się stało, że pan tu pracuje? Nie, nie, wcale nie zamierzam pana aresztować! To już nie jest moja sprawa, teraz niech się tym zajmuje żandarmeria wojskowa. Interesuje mnie jedynie, co pan robi w tym laboratorium? Czy jest pan chemikiem? I to w dodatku… — wskazał palcem naszywkę.
— Jestem wszystkim po trosze — powiedział Mak. — Trochę chemikiem, trochę fizykiem…
— Trochę konspiratorem… — podpowiedział ze śmiechem prokurator.
— Tylko odrobinę! — powiedział Mak zdecydowanie.
— Trochę czarodziejem… — ciągnął prokurator.
Mak popatrzył na niego uważnie. — Trochę fantastą — kontynuował prokurator — trochę awanturnikiem…
— To już nie są profesje — zaoponował Mak. — To raczej cechy każdego przyzwoitego naukowca.
— I przyzwoitego polityka — dodał prokurator.
— Rzadka kombinacja słów — zauważył Mak.
Prokurator spojrzał na niego pytająco, potem zrozumiał i roześmiał się.
— Tak — powiedział. — Działalność polityczna jest dziedziną dosyć specyficzną. Niech pan nigdy nie upadnie tak nisko, aby zajmować się polityką. Niech pan lepiej pozostanie przy swojej chemii. — Spojrzał na zegarek i powiedział z irytacją: — Niech to diabli wezmą, zupełnie nie mam czasu, a tak bym chciał dłużej z panem pogwarzyć. Przeglądałem pańskie dossier, bardzo interesująca lektura… Ale pewnie pan również jest bardzo zapracowany?
— Tak — odrzekł mądrala Mak. — Chociaż oczywiście nie tak bardzo jak prokurator generalny.
— No proszę! — powiedział prokurator i znów się roześmiał. — A pańscy przełożeni zapewniają nas, że pracujecie tu dniem i nocą… Ja na przykład nie mogę tego o sobie powiedzieć… Prokurator generalny miewa czasami wolne wieczory… Zdziwi się pan zapewne, ale mam do pana wiele pytań. Przyznam się, że miałem ochotę na pogawędkę z panem już wtedy, po procesie. Ale sprawy, ciągle sprawy…
— Jestem do pańskich usług — powiedział Mak. — Tym bardziej że ja również mam do pana kilka pytań…
No, no! — ofuknął go w myśli prokurator. — Nie trzeba tak otwarcie nie jesteśmy tu sami! Natomiast na głos powiedział z promiennym uśmiechem:
— Cudownie! Wszystko, co w moich siłach… A teraz proszę mi wybaczyć, muszę już uciekać.
Uścisnął ogromną dłoń swojego Maka; Maka, który połknął przynętę i właściwie siedział już na haczyku; Maka, który wyraźnie szedł mu na rękę i chciał się z nim spotkać. Zaraz go podetnę — pomyślał prokurator, zatrzymał się w drzwiach, strzelił palcami, obrócił się i powiedział:
— Przepraszam, Mak, co pan robi dziś wieczorem? Właśnie uprzytomniłem sobie, że mam dziś wolny wieczór…
— Dziś? — zastanowił się Mak. — No cóż… Wprawdzie dziś mam…
— Przyjdźcie we dwójkę! — wykrzyknął prokurator. — Tak będzie jeszcze lepiej! Zapoznam was z żoną, spędzimy piękny wieczór! Ósma godzina panu odpowiada? Przyślę po pana samochód. Zgoda?
— Zgoda.
Zgodził się! — triumfował w myśli prokurator wizytując pozostałe laboratoria oddziału, uśmiechając się, poklepując i ściskając. Zgodził się! — myślał podpisując protokół w gabinecie Głowacza. — Zgodził się, massaraksz, zgodził się! — krzyczał w duchu wracając do domu…
Wydał dyspozycje kierowcy. Polecił referentowi zawiadomić departament, że pan prokurator generalny jest zajęty… Nikogo nie przyjmować, wyłączyć telefony i w ogóle zniknąć z oczu, tak zresztą jednak, aby zawsze być pod ręką. Wezwał żonę, pocałował ją w policzek, mimochodem przypomniał, że nie widzieli się już z dziesięć dni i poprosił, aby zarządziła kolację, lekką, smaczną kolację na cztery osoby, była miła przy stole i przygotowała się na spotkanie z bardzo interesującym człowiekiem.
Potem zamknął się w gabinecie, znów położył na biurku zieloną teczkę z dokumentami i zaczął od nowa przetrawiać całą sprawę. Niepokojono go tylko raz: kurier z Departamentu Wojny przyniósł ostatni komunikat. Front się rozsypał. Ktoś poradził Chontyjczykom, aby zajęli się oddziałami zaporowymi, ci posłuchali i wczorajszej nocy rozbili pociskami atomowymi około dziewięćdziesięciu pięciu procent czołgów-emiterów. Żadnych dalszych meldunków o losach armii nie było… To oznaczało koniec. Koniec wojny. Koniec generała Szekagi i generała Ody. Koniec Okularnika, Czajnika, Chmury i innych pomniejszych. Bardzo możliwe, że oznaczało to koniec Barona i Sułtana, a już na pewno koniec Mądrali, gdyby Mądrala nie był mądralą…
Читать дальше