Upadł twarzą w trawę i trawa rozsypała się w pył pod jego policzkiem. Zazgrzytał ze złości zębami — taki niefart! Leżał, starając się nie ruszać, ciągle jeszcze licząc, że może się jakoś obejdzie, chociaż już wiedział, że się nie obejdzie, że wpadli. Żar rosł, atakował, opasywał całe ciało jak powijak zmoczony we wrzątku, oczy zalewał pot i Red z opóźnieniem krzyknął do Artura: „nie ruszaj sie! Odwagi!” I sam zebrał całą odwagę, na jaką go było stać. I wytrzymałby i skończyłoby się na strachu, trochę by się zgrzali, ale Artur nie wytrzymał. Czy nie usłyszał okrzyku Reda, czy przeraził się ponad wszelką miarę, a może przypiekło go raz mocniej niż Reda — w każdym razie stracił panowanie nad sobą i na oślep, z jakimś gardłowym wrzaskiem popędził tam, gdzie go pędził bezmyślny instynkt, do tyłu, właśnie w stronę, w którą w żadnym wypadku uciekać nie należało. Red ledwie zdążył unieść się, oburącz złapać go za nogę i Artur całym ciężarem runął na ziemię wzbijając chmurę popiołu, zawył nienaturalnie wysokim głosem, kopnął Reda wolną nogą w twarz, zatrząsł się w konwulsjach, ale Red sam już nie bardzo wiedząc, co się z nim dzieje z bólu, wgramolił się na niego wtulając poparzoną twarz w skórzaną kurtkę i usiłował wdusić, wbić w ziemię dygoczącą głowę, wściekle kopiąc noskami butów po nogach tamtego, po ziemi, po grzbiecie. Jak przez watę słyszał jęki i rzężenie wydobywające się spod niego i własny ochrypły ryk:
„Leż, gnido, leż, bo zabiję…” a z góry wciąż i wciąż spadała masa rozżarzonego węgla i już płonęło na nim ubranie, trzeszczała wydymając się bąblami i pękając skóra na nogach i bokach, i Red zanurzając czoło w szarym popiele i rozpaczliwie przyciskając piersią głowę tego przeklętego smarkacza, nie wytrzymał i zawył z całej siły… Nie pamiętał, kiedy to się skończyło. Pojął tylko, że znowu może oddychać, że powietrze znowu jest powietrzem, a nie rozpalonym gazem spalającym gardło, i zrozumiał, że trzeba się śpieszyć, że trzeba jak najprędzej uciec z tego diabelskiego rusztu, zanim znowu nie spadnie na nich ogień. Zsunął się z Artura, który leżał zupełnie nieruchomo, zacisnął jego obie nogi pod pachą i pomagając sobie wolną ręką poczołgał się naprzód nie spuszczając oczu z granicy, za którą znowu zaczynała się trawa, martwa, sucha, kłująca, ale prawdziwa zwyczajna trawa — wydawała mu się teraz życiodajną oazą. Popiół zgrzytał mu w zębach, w poparzoną twarz co chwila buchało żarem, pot zalewał oczy — pewnie dlatego, że nie miał już ani brwi, ani rzęs. Ciało Artura sunęło za nim, jakby na złość zaczepiając o wszystko kurtką, palił spieczony zadek, a plecak przy każdym ruchu uderzał w poparzony kark. Obolały i zaczadziały, Red pomyślał z przerażeniem, że za mocno się poparzył i że teraz już nie dojdzie do celu. Z tego strachu jeszcze silniej zaczął pracować swobodnym łokciem i kolanami i wypluwając z zaschniętego gardła najstraszliwsze przekleństwa, jakie mu przychodzily do głowy, nagle z jakąś obłąkaną radością przypomniał sobie, że ma jeszcze w zanadrzu prawie pełną manierkę, najmilszą, najwierniejszą, ona jedna nie zdradzi, nie sprzeda, aby tylko dopełznąć jeszcze trochę, jeszcze kawałeczek, no postaraj się Red, jeszcze trochę Rudy, w Boga, w matkę, pod trzydziestoma pierzynami, na Biegunie Północnym, Ścierwojada w duszę…
Potem długo leżał zanurzywszy twarz i ręce w zimną rdzawą wodę, z rozkoszą wdychając cuchnący, zgniły chłód. Sto lat mógłby tak leżeć, ale zmusił się do wstania, klęcząc zrzucił plecak, na czworakach dowlókł się do Artura, który ciągle jeszcze nieruchomo leżał trzydzieści kroków od błota, i przewrócił go na plecy. Tak, to był kiedyś ładny chłopiec. Teraz ta urodziwa buzia przypominała szaroczarną maskę z popiołu i spiekłej krwi, i przez kilka sekund Red z tępym zainteresowaniem wpatrywał się w podłużne bruzdy na tej masce — ślady grud i kamyków. Potem wstał, ujął Artura pod pachy i przyciągnął go do wody. Artur dyszał ochryple i od czasu do czasu jęczał. Red wrzucił go twarzą w największą kałużę, sam upadł obok, znowu przeżywając rozkosz mokrej lodowatej pieszczoty. Artur poruszył się, zabulgotał, podciągnął pod siebie ręce i uniósł glowę. Oczy miał wytrzeszczone. Nie rozumiał, co się z nim dzieje i chciwie łapał ustami powietrze plując i kaszląc. Potem jego wzrok oprzytomniał i zatrzymał się na Redzie.
— Uf-f-f… — powiedział i potrząsnął głową rozpryskując brudną wodę. — Co to było, mister Shoehart?
— To była śmierć — niewyraźnie powiedział Red i zakasłał. Obmacał twarz. Bolało, nos spuchł, ale brwi i rzęsy, na przekór wszystkiemu, były na miejscu. I skóra na rękach też, tylko trochę poczerwieniała. Można sądzić, że i zadek nie spalił się do kości… Pomacał — nie, z pewnością nie do kości, nawet spodnie są całe. Tak jakby się oblał wrzątkiem.
Artur również ostrożnie dotykał palcami twarzy. Teraz, kiedy straszną maskę zmyła woda, jego twarz też okazała się wbrew oczekiwaniom — nieomal w porządku. Kilka zadrapań, siniak na czole, rozcięta dolna warga, a poza tym można wytrzymać.
— Nigdy o czymś podobnym nie słyszałem — powiedział Artur i spojrzał za siebie.
Red również się odwrócił. Na poszarzałej, spopielonej trawie zostało sporo śladów i Red był wstrząśnięty widząc, jak krótka, okazuje się, była ta straszna droga bez kresu, niespełna trzydzieści metrów od skraju do skraju wypalonego pasma. Ale z bólu, oślepiony, czołgał się jakimiś dzikimi zygzakami, jak karaluch po rozpalonej patelni. Bogu dzięki, że przynajmniej czołgał się z grubsza we właściwym kierunku, a przecież mógłby wypełznąć na „łysicę” z lewej albo w ogóle zawrócić… Nie, nie mógłbym, pomyślał z wściekłością. Jakiś młokos mógłby, ale nie ja, i gdyby nie ten dureń, to w ogóle nic by się nie stało — osmaliłbym sobie zadek i po krzyku.
Spojrzał na Artura. Artur mył się parskając i pojękując, kiedy urażał bolące miejsca. Red wstał i przygryzając wargi, kiedy zesztywniate ubranie dotykało poparzonej skóry, wyszedł na suche miejsce i pochylił się nad plecakiem. Plecak najbardziej ucierpiał. Wierzchnie kieszenie zwyczajnie się spaliły, buteleczki w apteczce popękały z gorąca w cholerę, i od pomarszczonej plamy paskudnie zajeżdżało szpitalem. Red odpiął kieszeń i zabrał się do usuwania resztek szkła i plastyku, a wtedy za jego plecami odezwał się Artur.
— Dziękuję panu, mister Shoehart! Uratował mi pan życie.
Red nie odpowiedział. Też pomysł — dziękować! Nie miałem nic lepszego do roboty, jak cię ratować!
— Sam sobie jestem winien — powiedział Artur. — Przecież słyszałem, że pan mi kazał leżeć, ale okropnie się przestraszyłem, a kiedy mocniej przypiekło — zupełnie straciłem głowę. Ja się strasznie boję bólu, mister Shoehart…
— Wstawaj i nie gadaj tyle — powiedział Red nie odwracając głowy. — To była jeszcze kaszka z mlekiem… Wstawaj, na co czekasz!
Sycząc z bólu zarzucił plecak na poparzone ramiona, zapiął rzemienie. Miał uczucie, że skóra na oparzonych miejscach skurczyła się i pokryła bolesnymi zmarszczkami. Boi się bólu gówniarz!… Ciebie i twój ból!… Obejrzał się. W porządku, z drogi nie zeszli. Teraz te pagórki z nieboszczykami. Plugawe pagórki — stoją, gnidy, sterczą jak półdupki starej baby i ta kotlinka między nimi… Mimo woli wciągnął nosem powietrze. Ach plugawa kotlinka, najprawdziwsze plugastwo. Ścierwo.
— Widzisz tę kotlinkę między wzgórzami? — zapytał Artura.
Читать дальше