Brian Aldiss - Wiosna Helikonii
Здесь есть возможность читать онлайн «Brian Aldiss - Wiosna Helikonii» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Город: Warszawa, Год выпуска: 1989, ISBN: 1989, Издательство: Iskry, Жанр: Фантастика и фэнтези, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.
- Название:Wiosna Helikonii
- Автор:
- Издательство:Iskry
- Жанр:
- Год:1989
- Город:Warszawa
- ISBN:83-207-1204-1
- Рейтинг книги:3 / 5. Голосов: 1
-
Избранное:Добавить в избранное
- Отзывы:
-
Ваша оценка:
- 60
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
Wiosna Helikonii: краткое содержание, описание и аннотация
Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Wiosna Helikonii»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.
Wiosna Helikonii — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком
Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Wiosna Helikonii», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.
Интервал:
Закладка:
XIV. PRZEZ UCHO IGIELNE
Rodzaj ludzki boi się gryzu fagora, atoli gryz fagorzego kleszcza winien budzić większą trwogę. Ukąszenie fagorzego kleszcza nie jest dokuczliwe dla fagora i niewiele dokuczliwsze dla istoty ludzkiej. W ciągu tysiącleci narządy gębowe kleszcza przystosowały się do takiego przekłuwania tkanki skórnej, żeby jak najmniej ją uszkodzić i bezboleśnie ssać odżywcze płyny potrzebne do utrzymania własnego, złożonego cyklu reprodukcji. Kleszcz ów ma wspaniale rozwinięte narządy rodne, za to nie ma głowy. Jego narządy gębowe składają się z dwóch par przekształconych odnóży. Jedna to przeobrażone szczypce, które wnikają do ciała i wstrzykują mieszankę środka znieczulającego z przeciwkrzepliwym, druga składa się z narządów czuciowych, zaopatrzonych w brzeszczot ze skierowanymi do tyłu ząbkami, które przyczepiają kleszcza w dogodnej pozycji na żywicielu. Kleszcz przyczepia się i nie odczepi za nic, dopóki się nie obeżre — chyba że sondujący dziób kraka wytropi go i połknie ten kraczy przysmak.
Komórki kleszcza to jakby wiele Embruddocków helikoidalnego wirusa. Wirus bytuje w nich zamarły w oczekiwaniu na pewną tonację, która włączy go do orkiestry życia, aczkolwiek ruja fagorzej samicy także wskrzesza wirusy do paraaktywności. Jedynie dwakroć w okresie wielkiego roku helikońskiego owa tonacja wyzwala fazę wirusowej aktywności. Rusza natenczas lawina wydarzeń, które w ostateczności zadecydują o losie całych narodów. Wutra — powiedziałby ktoś filozoficznie nastrojony — to wirus helikoidalny.
Odpowiadając na sygnał z zewnątrz wirusy ruszają lawiną z komórek kleszcza, przez jego narządy gębowe do ciała ludzkiego, gdzie rozchodzą się z prądem krwi. Jak gdyby podążając szlakami własnych oktaw śródpowietrznych, armia najeźdźców sunie przez ciało, docierając wreszcie do mózgowego pnia żywiciela, wpływa do podwzgórza i powoduje groźne zapalenie mózgu, a często zgon. Zająwszy podwzgórze, ów pradawny region świadomości, siedzibę gniewu i żądzy, wirus mnoży się z reprodukcyjną gwałtownością, którą można przyrównać do huraganów Nktryhku.
Wtargnięcie do komórki ludzkiej oznacza przekroczenie przez jeden system genetyczny granic drugiego; zaatakowana komórka kapituluje, stając się w samej rzeczy nową jednostką biologiczną o własnym rozwoju naturalnym, podobnie jak miasto podczas długotrwałej wojny może przechodzić z rąk do rąk, należąc to do jednej, to do drugiej strony.
Inwazja, potem gwałtowna reprodukcja, wreszcie zewnętrzne objawy tych wydarzeń. U chorego występują maniakalne naprężenia i skurcze ścięgien, jakie w domu zdrowia na własne oczy oglądał Laintal Ay — a przed nim wielu jego pobratymców. Na ogół ci, którzy to widzieli na własne oczy, z oczywistych powodów nie zostawiali żadnych pamiętników.
Fakty powyższe zostały ustalone w drodze żmudnych obserwacji i dedukcji. Uczone rody „Avernusa” były biegłe w takich sprawach i dysponowały wspaniałą aparaturą. Przeto pokonano w jakimś stopniu barierę uniemożliwiającą im postawienie stopy na powierzchni planety. Jednak uwięzienie w „ Avernusie” miało dla nich inne ujemne strony, poza oczywistym aspektem psychologicznym. Weryfikacja hipotez u źródła była niemożliwa. Teorię epidemii tak zwanej gorączki kości ostatnio zmąciły dodatkowe informacje. Ponownie rzecz stała się dyskusyjna. Ród Pinów zwrócił bowiem uwagę, że to właśnie w okresie dwudziestu zaćmień i ofensywy wirusa nastąpiła — przynajmniej w Oldorando — zasadnicza zmiana w jadłospisie człowieka. Bełtel wyszedł z mody. W niełaskę popadły brassimipy, żywiące społeczność przez stulecia zimy. Czy to — rzucili myśl Finowie — nie zmiana jadłospisu osłabiła odporność ludzi na ukąszenie kleszcza, a ściślej na pasożytującego w kleszczach wirusa? Toczyły się dyskusje nad tą kwestią, często gorące. Znów pojawiły się zapalone głowy, które w pogardzie mając niebezpieczeństwa, głosowały za nielegalną wyprawą na powierzchnię Helikonii.
Nie wszyscy zarażeni umierali. Dało się zauważyć, że gorączka kosiła ludzi na różne sposoby. Jedni mieli świadomość postępów choroby i czas na przeżycie strachu lub pojednanie się z Wutrą, jak kto wolał; inni padali w wirze zajęć, bez ostrzeżenia — w trakcie rozmowy z przyjaciółmi, w drodze przez pola, nawet w uściskach miłosnych. Ani stopniowy, ani gwałtowny przebieg choroby nie stanowił rękojmi przeżycia. Tak czy inaczej, tylko połowa chorych wracała do zdrowia. Co do reszty, to szczęśliwe były trupy — jak obu podopiecznych z domu zdrowia Mamy Bikinki — jeśli znalazły sobie choćby płytki grób; na ogół leżały jak padlina, podczas gdy ogarnięta i porażona powszechną paniką ludność uciekała z domostw prosto w objęcia zarazy, która obstawiła wszelkie drogi. Tak było zawsze, od kiedy na Helikonii żyły istoty ludzkie.
Ozdrowieńcy wychodzili z pandemii ze stratą jednej trzeciej swej normalnej wagi ciała, aczkolwiek „normalna waga” jest tutaj określeniem względnym. Nigdy nie odzyskiwali utraconej wagi, ani oni, ani ich dzieci, ani dzieci ich dzieci. W końcu nadchodziła wiosna, lato było za pasem i przystosowanie sprowadzało się do ektomorfii. Smuklejsza sylwetka zapanowała na wiele generacji, tracąc co prawda z czasem na smukłości i porastając z wolna w sadło, sama zaś choroba trwała utajona w komórkach ozdrowieńców. Ten status quo utrzymywał się do późnego lata Wielkiego Roku. Po czym uderzała tłusta śmierć.
Jakby dla zrównoważenia dwóch tak krańcowo różnych sezonów, Helikończycy płci obojga byli zbliżeni pod względem wzrostu, postury i wagi mózgu. Osobnik w wieku dorosłym bez względu na płeć przeciętnie ważył około dwunastu oldorandzkich tuzów, z których po gorączce kości zostawało marne osiem. Młode pokolenie wchodziło w nową, kościstą figurę, następne ją stopniowo pogrubiały, aż do nadejścia znacznie plugawszej tłustej śmierci, w wyniku której zachodziła inna, drastyczniejsza przemiana.
Aoz Roon przeżył pierwszy atak tej cyklicznej pandemii. Po nim wielu setkom tysięcy pisana była choroba i śmierć lub powrót do życia. Niektórzy mogli ujść pladze, zaszyci w zapomnianych zakątkach świata. Ale ich potomkowie mieli nikłą szansę przetrwania, upośledzeni w nowym świecie, traktowani jak potwory. Te dwie wielkie choroby, których pośrednim nosicielem był fagorzy kleszcz, w rzeczywistości stanowiły jedną chorobę, i ta jedna choroba, ten Siwa wśród chorób, ten zabójca i zbawiciel, na skrwawionym mieczu przynosił rodzajowi ludzkiemu zbawienie w osobliwych warunkach planety. Dwa razy w ciągu dwóch tysięcy pięciuset ziemskich lat Helikończycy musieli przechodzić przez ucho igielne fagorzego kleszcza. Taka była cena ich istnienia, ciągłości ich rozwoju. Z pogromu, z pozornej dysharmonii wyłaniały się zręby harmonii, jak gdyby pośród krzyków konania dochodził z najgłębszych zdrojów jestestwa szept mówiący, że wszystko jest w cudownym porządku. Uwierzyć w takie zapewnienie mogli tylko ci, którzy w ogóle mogli jeszcze wierzyć.
Kiedy ucichła kakofonia trzeszczących mięśni, napłynęła przedziwnie wodna muzyka. Zająwszy ustronia bólu żywioł płynności objawiał się przede wszystkim uszom Aoza Roona. Wzrok powracał mu wielkim mętlikiem plamek, ciapek i prążków jednej matowej barwy. Nie miały żadnego sensu, ale on nie doszukiwał się w nich sensu. Po prostu trwał w swoim trwaniu, z plecami wygiętymi w łuk, z otwartymi ustami czekając, aż gałki oczne przestaną skakać i pozwolą mu skupić spojrzenie. Wodne harmonie pomagały odzyskać przytomność. Mimo iż niezdolny poskładać w całość własne ciało, zdawał sobie sprawę, że jego ramiona więzi jakaś siła. Pojawiały się strzępy myśli. Obrazy biegnącego jelenia, on sam w biegu, w skoku, rozdający ciosy, śmiech dosiadanej kobiety, wiązki promieni słonecznych w koronach drzew wysokich na wzrost człowieka. Współczulne skurcze przebiegały mu mięśnie, jak staremu psu, który śni o czymś przy ognisku. Krągłe plamki przeistoczyły się w krągłe kamienie. Był pomiędzy nie wciśnięty jak jeszcze jeden kamień. Młode drzewko, wyrwane gdzieś w górze rzeki i odarte z kory, leżało sczepione w jedno z kamieniami i żwirem, on na tym wszystkim podobnie uwikłany, ramiona zagubiwszy gdzieś ponad głową. Troskliwie i z mozołem pozbierał swoje członki do kupy. Po chwili usiadł, dłonie wsparłszy na kolanach, i długo wpatrywał się w rozlaną rzekę. Siedział i słuchał jej muzyki i radość wypełniała go bez reszty. Na czworakach, plącząc się w za luźnym futrze, doszedł do wąziutkiego jak dłoń pasemka plaży. Z naiwną wdzięcznością utopił wzrok w niestrudzonej bystrzynie. Nadeszła noc. Złożył twarz na kamykach. I nadszedł świt. Dwa słońca obudziły go promieniami. Ogrzały. Wstał, czepiając się wyciągniętej ku górze gałęzi. Obrócił zarośniętą głowę, zachwycony łatwością, z jaką wykonał ten niewielki ruch. O parę jardów, za wąską, spienioną bystrzyną stał fagor, nie spuszczając zeń oczu.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка:
Похожие книги на «Wiosna Helikonii»
Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Wiosna Helikonii» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.
Обсуждение, отзывы о книге «Wiosna Helikonii» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.