Brian Aldiss - Wiosna Helikonii
Здесь есть возможность читать онлайн «Brian Aldiss - Wiosna Helikonii» весь текст электронной книги совершенно бесплатно (целиком полную версию без сокращений). В некоторых случаях можно слушать аудио, скачать через торрент в формате fb2 и присутствует краткое содержание. Город: Warszawa, Год выпуска: 1989, ISBN: 1989, Издательство: Iskry, Жанр: Фантастика и фэнтези, на польском языке. Описание произведения, (предисловие) а так же отзывы посетителей доступны на портале библиотеки ЛибКат.
- Название:Wiosna Helikonii
- Автор:
- Издательство:Iskry
- Жанр:
- Год:1989
- Город:Warszawa
- ISBN:83-207-1204-1
- Рейтинг книги:3 / 5. Голосов: 1
-
Избранное:Добавить в избранное
- Отзывы:
-
Ваша оценка:
- 60
- 1
- 2
- 3
- 4
- 5
Wiosna Helikonii: краткое содержание, описание и аннотация
Предлагаем к чтению аннотацию, описание, краткое содержание или предисловие (зависит от того, что написал сам автор книги «Wiosna Helikonii»). Если вы не нашли необходимую информацию о книге — напишите в комментариях, мы постараемся отыскать её.
Wiosna Helikonii — читать онлайн бесплатно полную книгу (весь текст) целиком
Ниже представлен текст книги, разбитый по страницам. Система сохранения места последней прочитанной страницы, позволяет с удобством читать онлайн бесплатно книгу «Wiosna Helikonii», без необходимости каждый раз заново искать на чём Вы остановились. Поставьте закладку, и сможете в любой момент перейти на страницу, на которой закончили чтение.
Интервал:
Закладка:
Ogarnięty grozą Laintal Ay starał się nie oszaleć. Na czworakach pełzał po trupach swoich wybawców, szukając wyjścia. Przytłaczał go cały potworny majestat Osiemdziesięciu Mroków.
Ja mam osobowość — mówił do siebie, usiłując podtrzymać dysputę — bez względu na problemy drogich memu sercu przyjaciół Nondadów. Ja wiem, że jestem sobą, ja nie mogę uniknąć bycia sobą. Dlatego muszę żyć w zgodzie sam ze sobą. Nie muszę prowadzić tej wiecznej dysputy, jaką oni prowadzili. Wszystko jest rozstrzygnięte, jeśli o mnie chodzi. Cokolwiek się ze mną stanie, to przynajmniej wiem. Jestem wolnym człowiekiem, czy przeżyję, czy umrę, tak właśnie mam postępować. Nie ma sensu szukać Aoza Roona. On nie jest moim panem, ja sam jestem panem siebie. Oyre też nie ma aż tak wielkiej władzy nade mną, żebym musiał zostać wygnańcom. Obowiązek nie jest niewolą…
I tak dalej, bez końca, aż słowa przestały cokolwiek znaczyć nawet dla niego samego. Labirynt wśród korzeni nie wiódł do żadnego wyjścia. Wiele razy, gdy wąski tunel skręcał ku górze, Laintal Ay z nadzieją czołgał się naprzód, żeby natknąć się jedynie na ślepą odnogę, w której leżały skulone zwłoki pośród szczurów, prowadzących na swój sposób dysputę nad wnętrzem człowieka. Pokonując szerszą komorę, napotkał króla. W mroku rozmiary mniej znaczyły niż w świetle. Król wydawał się olbrzymem, kiedy ryknął i skoczył z pazurami. Laintal Ay tarzał się, wierzgając i wrzeszcząc, usiłując dobyć sztyletu, podczas gdy coś strasznego i bezkształtnego rwało mu się z zębami i pazurami do gardła. Przywalił to ciałem próbując zadusić bez skutku. Łokieć wsadzony w oko odebrał na chwilę zapał napastnikowi. I chwilę tylko miał Laintal Ay sztylet w garści, kopniakiem wytrącony w następnym starciu. Palcami zamiast sztyletu zmacał korzeń. Przyparł i przygwoździł do korzenia ramię króla i tłukł w pełną ostrych kłów gębę. Rozjuszony król uwolnił się niespodziewanie i natarł na Laintala Aya z jeszcze większą furią. Złączeni nienawiścią w jedno ciało rozrzucali na wszystkie strony piach, odchody i smyrgające gryzonie. Wycieńczony gorączką kości i długim postem Laintal Ay czuł, że słabnie. Pazury rozorały mu bok. Nagle coś gruchnęło w ich splecione ciała. Komorę wypełniły dzikie ryki i mlaski. Stracił głowę i dopiero po chwili zorientował się, że w ciemnościach jest jeszcze jeden napastnik — któryś z nondadzkich wojowników, całą prawie zajadłość skupiający na królu. Dla Laintala Aya było to tak, jakby wpadł pomiędzy dwa jeżozwierze. Turlając się i kopiąc na prawo i lewo uszedł z bijatyki, złapał swój sztylet i brocząc krwią wpełznął do ciemnego kąta. Podkurczył nogi, goleniami osłoniwszy brzuch i twarz przed czołowym atakiem, i po omacku wyszukał wąski wylot za głową. Chyłkiem wśliznął się w tunel niewiele szerszy od tułowia. Przed gorączką za nic by się tam nie wcisnął, teraz dokonał tego wijąc się jak wąż, lądując na koniec w małej, okrągłej, ziemnej norze. Pod dłońmi poczuł zeschnięte liście. Legł na nich zziajany, z trwogą nasłuchując pobliskich odgłosów walki.
— Światło, na wszystkich strażników! — wysapał.
Nikła jak mglistość szarówka rozjaśniała norę. Przedarł się na skraj Osiemdziesięciu Mroków. Strach pchał go ku światłu. Wyczołgał się z ziemi i dygocąc stanął pod nagim, zapadniętym brzuchem radżababy. Hen z jeziora nieba płynęły kaskady światła. Przez długi czas oddychał głęboko, ocierając krew i piach z twarzy. Zerknął pod nogi. Dzika, ruchliwa twarz wyjrzała za nim i zniknęła. Opuścił królestwo Nondadów, z których po jego wizycie pozostały prawie same trupy. Myśl o snoktruiksie napełniała go bólem. I żalem, i zdumieniem, i wdzięcznością. Jeden z pary strażników stał wysoko na niebie. Strażniczka Bataliksa nisko znad horyzontu kładła swoje promienie niemal poziomo na olbrzymi, nieruchomy las, dobywając złowieszcze piękno z morza liści.
Skóry ubrania miał w strzępach. Ciało w krwawych pręgach, rozorane królewskimi pazurami. Rozejrzał się wprawdzie i nawet raz zawołał na Złotą, ale bez przekonania. Nie łudził się, że ponownie ujrzy swego musłanga. Łowieckie instynkty ostrzegały przed pozostaniem w jednym miejscu; jeśli się nie ruszy, padnie czyjąś ofiarą, a był zbyt osłabiony, żeby stanąć do jeszcze jednej walki. Przysłuchał się radżababie. Coś w niej dudniło. Nondadowie przywiązywali wielką wagę do drzew, pod których korzeniami mieli siedziby, twierdząc, że Wiszrama zamieszkuje koronę bębna radżababy i od czasu do czasu wypada z furią na świat, jakże niesprawiedliwy dla pragnostyków. I co też pocznie Wiszrama — zastanawiał się Laintal Ay — skoro wszyscy Nondadowie mu pomarli? Nawet on będzie zmuszony do zmiany osobowości.
— Obudź się — rzekł, uprzytomniwszy sobie, że myślami buja w obłokach. Nigdzie nie dostrzegł śladu ruin wieży, jedynego drogowskazu w tym terenie. Zatem pokazawszy plecy Bataliksie, zapuścił się między cętkowane pnie drzew. W ciele i w członkach czuł przyjemną lekkość.
Mijały dni. Unikał band fagorów i innych wrogów. Nie odczuwał głodu; choroba zostawiła po sobie brak apetytu i jasność w głowie. Stwierdził, że umysł zaprzątają mu sprawy, o których opowiadały Vry i Shay Tal, matka i babka, i snoktruiksa… — jakże wiele zawdzięcza się kobietom — sprawy związane ze światem, który należy pojmować jako jeden z wielu światów i jako miejsce, w którym ma się nadzwyczajne szczęście żyć, miejsce pełne nadzwyczajnych niespodzianek i powietrza wypełniającego płuca falą oddechu. Poczucie szczęścia przenikało go do szpiku kości. Światy nieprzebrane otwierały się jeden po drugim.
I tak lekkim krokiem doszedł do brodu pod sibornalską osadą zwaną Nowym Ashkitosh.
Nowy Ashkitosh żył w poczuciu stałego zagrożenia. Kolonistom to odpowiadało. Osada rozłożyła się na znacznym obszarze. Miała kształt na tyle kolisty, na ile pozwalał teren. Chaty, strażnice i palisady zamykały kręgiem pola uprawne, poprzecinane drogami rozchodzącymi się promieniście od środka, jak szprychy koła. W środku mniejszy krąg manufaktur, magazynów i zagród dla jeńców otaczał centralną oś osady, którą stanowił okrągły kościół. Kościół Krwawego Pokoju.
Mężczyźni i kobiety krzątali się pilnie jak mrówki. Zbijanie bąków było zabronione. Wróg — Sibornalczycy zawsze mieli wrogów — nie spał: ani zewnętrzny, ani wewnętrzny. Wrogiem zewnętrznym był ktokolwiek (lub cokolwiek) spoza Sibornalu. Nie żeby Sibornalczycy byli szowinistami, ale religia nakazywała im ostrożność wobec wszystkiego, co pannowalskie lub fagorze. W terenie krążyły na jajakach patrole zwiadowców. Zwiadowcy bez przerwy przynosili wieści o zbliżaniu się do osady luźnych band fagorzych, a za nimi istnej armii ancipitów, schodzącej z gór. Wieść wzbudziła umiarkowany niepokój. Każdy był podminowany. Nikt nie uległ panice. Mimo że sibornalscy koloniści mieli nieprzyjazny stosunek, do dwurogich najeźdźców i vice versa, weszli z nimi w krępujący sojusz, ograniczając wrogość do minimum. W przeciwieństwie do mieszkańców Embruddocku, żaden Sibornalczyk nigdy z własnej nieprzymuszonej woli nie walczył z fagorem. Wolał handlować. Osadnicy byli świadomi, że odwrót do Sibornalu mają odcięty, o ile w ogóle by tam mile przyjęto buntowników i heretyków. Przedmiotem handlu był żywy towar — ludzki bądź półludzki.
Osadnicy żyli na progu śmierci głodowej, nawet za najlepszych dni. Osada była wegetariańska, wszyscy doskonale znali się na uprawie roli. Plony mieli bogate. Jednak przeważająca część zbiorów szła na wykarmienie ich własnych wierzchowców. Musieli żywić ogromne stado jajaków, musłangów, koni i kaidawów (te ostatnie to kurtuazyjne podarunki od fagorów), aby osada w ogóle mogła przeżyć. Albowiem zwiadowcy nieustannie patrolujący okolice nie tylko na bieżąco informowali osadę o tym, co się dzieje poza nią, ale także brali w jasyr wszystko, co im wpadło w ręce. Środkowe zagrody trzeszczały w szwach od czeredy coraz to nowych jeńców. Tymi jeńcami płacono haracz fagorom. W zamian fagory zostawiały osadę w spokoju. Czemu nie? Kapłan-wojownik Festibariaytid chytrze założył osadę na fałszywej oktawie, żaden fagor nie miał ochoty tam włazić.
Читать дальшеИнтервал:
Закладка:
Похожие книги на «Wiosna Helikonii»
Представляем Вашему вниманию похожие книги на «Wiosna Helikonii» списком для выбора. Мы отобрали схожую по названию и смыслу литературу в надежде предоставить читателям больше вариантов отыскать новые, интересные, ещё непрочитанные произведения.
Обсуждение, отзывы о книге «Wiosna Helikonii» и просто собственные мнения читателей. Оставьте ваши комментарии, напишите, что Вы думаете о произведении, его смысле или главных героях. Укажите что конкретно понравилось, а что нет, и почему Вы так считаете.