Pracowali dalej razem: jeden, który żył sto tysięcy lat przed Chrystusem, drugi, który był wyrafinowanym końcowym produktem ewolucji człowieka, przedstawicielem najwyższej (w sensie technologicznym) ziemskiej cywilizacji, a w istocie jak można było sądzić, jednym z ostatnich ludzi na Ziemi.
Nagle Frigate wrzasnął, podskoczył i odbiegł, podtrzymując lewy kciuk. Jedno z jego uderzeń chybiło celu. Kazz uśmiechnął się, odsłaniając zęby wielkie jak kamienie nagrobne. Wstał także i odszedł swym dziwnie rozkołysanym krokiem. Wrócił po kilku minutach, niosąc cały pęk prostych, bambusowych prętów i sześć z zaostrzonymi końcami. Usiadł i zajął się jednym z nich. Rozszczepił koniec i wsunął w szczelinę trójkątnie obrobione ostrze siekiery. Całość związał pękiem długiej trawy.
Pół godziny później członkowie grupy uzbrojeni byli w toporki, siekiery o bambusowych trzonkach, noże i dzidy z drewnianymi ostrzami lub krzemiennymi grotami.
Tymczasem ręka Frigate'a przestała boleć i krwawienie ustało. Burton zapytał, w jaki sposób doszedł do takiej wprawy w obróbce kamienia.
— Byłem antropologiem amatorem — wyjaśnił tamten. — Wielu ludzi, to znaczy stosunkowo wielu, uważało wyrabianie narzędzi i broni z kamienia za rodzaj hobby. Niektórzy byli w tym całkiem dobrzy, choć wątpię, by ktokolwiek ze współczesnych doszedł kiedyś do wprawy i szybkości tego specjalisty z neolitu. W końcu ci chłopcy robili to przez całe życie. Znam się też trochę na obróbce bambusa. Mogę się przydać.
Zawrócili. Po drodze przystanęli na szczycie wzgórza. Słońce świeciło niemal nad ich głowami. Widzieli stąd dwa brzegi rzeki, na wiele mil w obie strony. Byli zbyt daleko, by rozróżnić postacie ludzi na przeciwnym brzegu, dostrzegali jednak wyraźnie grzybiaste struktury. Teren po tamtej stronie był identyczny jak ten, który mieli tutaj. Mila równiny, potem jakieś dwie i pół mili wzgórz porośniętych drzewami, wreszcie pionowa, nie do zdobycia ściana czarnej i błękitno — zielonej góry.
Na północ i na południe dolina biegła prosto. Dalej skręcała i rzeka ginęła z oczu.
— Słońce musi tu wschodzić dość późno i zachodzić wcześnie — stwierdził Burtona. — No cóż, postarajmy się wykorzystać dzienne światło jak najlepiej.
W tym momencie wszyscy podskoczyli, a wielu krzyknęło. Błękitny promień wzniósł się ze szczytu każdej z kamiennych struktur na co najmniej dwadzieścia stóp i zniknął. Po kilku sekundach dotarł do nich stłumiony huk, odbijający się echem od gór.
Burtona pochwycił na ręce dziewczynkę i zaczął zbiegać ze wzgórza. Reszta ruszyła za nim. Utrzymywali równe tempo, lecz od czasu do czasu musieli zwolnić, by złapać oddech. Mimo to Burtona czuł się cudownie. Wiele lat już minęło, odkąd mógł tak rozrzutnie wykorzystywać swe mięśnie i nie potrafił odmówić sobie tej przyjemności. Trudno uwierzyć, że jeszcze całkiem niedawno podagra wykręcała mu prawą stopę, a serce protestowało szaleńczo, gdy tylko próbował wejść na schody.
Znaleźli się na równinie i nie przerywali biegu, gdyż dostrzegli jakieś poruszenie wokół jednej ze struktur. Burtona przeklinał — wchodzących mu w drogę i odpychał ich na boki. Patrzeli na niego ponuro, lecz nikt go nie zaczepiał. Aż nagle znalazł się na pustej przestrzeni wokół podstawy grzyba i zobaczył, co było przyczyną zamieszania. Także poczuł.
— O mój Boże — jęknął z tyłu Frigate i spróbował zwymiotować zawartość pustego żołądka.
Burtona widział w życiu zbyt wiele, by poruszały go takie upiorne widoki. Co więcej, gdy sprawy stawały się zbyt straszne, lub zbyt bolesne, potrafił wytworzyć dystans od rzeczywistości. Czasem musiał w to włożyć, cały wysiłek woli, żeby oderwać się od rzeczy — takich jakie — były. Zwykle jednak było to automatyczne. W tym przypadku także odizolował się bez udziału umysłu.
Zwłoki leżały na boku, do polowy ukryte za krawędzią kamiennego grzyba. Spalona skóra odsłaniała zwęglone mięśnie. Nos, uszy, palce rąk i nóg oraz genitalia albo wypaliły się zupełnie, albo pozostały z nich tylko bezkształtne kikuty.
— Obok klęczała jakaś kobieta i głośno modliła się po włosku. Miała duże, czarne oczy, które mogły być piękne, lesz teraz były zaczerwienione i spuchnięte od płaczu. Jej figura w innych okolicznościach zajęłaby uwagę Burtona bez reszty.
— Co się stało? — zapytał.
Kobieta spojrzała na niego i przerwała modlitwę.
— Ojciec Giuseppe przechylił się przez ten głaz — szepnęła wstając. — Mówił, że jest głodny. Powiedział, że nie widzi sensu w powrocie do życia tylko po to, by zaraz umrzeć z głodu. Mówiłam mu, że nie umrzemy, jakże to? Powstaliśmy z martwych i zostaniemy nakarmieni. A on na to, że może jesteśmy w piekle. I że będziemy tak chodzić, nadzy i głodni, przez całą wieczność. Prosiłam go, żeby nie bluźnił, że ze wszystkich ludzi on powinien być ostatnim, który bluźni. Ale powiedział, że to nie jest to, co przez czterdzieści lat obiecywał. A potem… potem…
— A potem? — zniecierpliwił się Burtona po kilku sekundach.
— Ojciec Giuseppe powiedział, że przynajmniej nie ma tu ogni piekielnych, ale byłyby lepsze niż trwająca całą wieczność głodówka. I wtedy wzniosły się płomienie i objęty go, i był huk jakby spadła bomba, potem on był martwy i spalony. To było straszne, straszne!
Burtona obszedł zwłoki, by stanąć z wiatrem, ale nawet tutaj odór przyprawiał o mdłości. Lecz nie zapach, a raczej idea śmierci tak go poruszyła. Jeszcze nie minął pierwszy dzień zmartwychwstania, a już ktoś zginął. Czy miało to oznaczać, że wskrzeszeni podlegają śmierci tak samo jak w życiu doczesnym? A jeśli tak, to jaki był w tym sens?
Frigate zaprzestał prób wymiotowania. Blady i drżący podszedł do Burtona, starając się cały czas zwracać plecami do trupa.
— Czy nie powinniśmy jakoś się go pozbyć? — spytał; wskazując kciukiem gdzieś ponad swym ramieniem.
— Owszem — odparł spokojnie Burton. — Szkoda, że skóra jest zupełnie zniszczona.
Szeroko uśmiechnął się do Amerykanina. Frigate wydał się jeszcze bardziej wstrząśnięty.
— Do roboty — rzekł Burton. — Bierz go za nogi, ja złapię z drugiej strony. Wrzucimy go do rzeki.
— Do rzeki?
— Teek. Chyba, że wolisz taszczyć go do wzgórz i tam wygrzebać dla niego dziurę w ziemi.
— Nie mogę — powiedział słabym głosem Frigate i odszedł.
Burton spojrzał na niego z niesmakiem i skinął na podczłowieka. Kazz burknął i podszedł do zwłok swoim dziwacznym krokiem, jakby chodził na krawędziach stóp. Pochylił się i zanim Burton zdążył złapać poczerniałe kikuty stóp, podniósł ciało nad głowę, przeszedł kilka kroków nad sam brzeg i cisnął je do rzeki. Natychmiast zniknęło pod powierzchnią i popłynęło z prądem wzdłuż brzegu. Kazz uznał, że to nie wystarcza. Pobrnął za nim, aż woda sięgała mu po pierś, po czym pochylił się i na minutę znikł pod powienchnią. Najwyraźniej przepychał trupa na większą głębię.
Alicja Hargreaves przyglądała się temu ze zgrozą.
— Przecież będziemy pić tę wodę — zaprotestowała.
— Rzeka jest na tyle duża, że się oczyści — stwierdził Burton. — Mamy zbyt wiele problemów, żeby się przejmować właściwymi procedurami sanitarnymi.
Odwrócił się, gdy Monat dotknął jego ramienia.
— Spójrz! — powiedział.
Woda zakotłowała się wokół miejsca, gdzie powinno znajdować się ciało. Nagle na powierzchnię wynurzył się srebrzysty grzbiet z białą płetwą:
Читать дальше