Przez dwie noce płakał, jęczał i krzyczał, nie pozwalając zasnąć swym współmieszkańcom. Wieczorem trzeciego dnia zapytał, czy może wstąpić na łono Kościoła. Musi jednak się wyspowiadać, by Collop zrozumiał, jakim człowiekiem był na Ziemi i tutaj.
Collop wysłuchał mieszaniny samoponiżania i samowyniesienia, po czym oświadczył:
— Przyjacielu, nieważne, kim byłeś. Jedynie kim jesteś i kim się staniesz. Słucham cię tylko dlatego, że spowiedź pomaga duszy Widzę, że jesteś głęboko rozdarty, że cierpisz ból i zgryzotę z powodu tego, co uczyniłeś, a jednak dumę, że kiedyś byłeś potężny wśród ludzi. Wielu rzeczy nie zrozumiałem, gdyż zbyt mało wiem o twych czasach. To bez znaczenia. Tylko dzień dzisiejszy i przyszły powinny nas interesować; tylko one są ważne.
Bartonowi wydało się, że Collop nie tyle nie dbał o to, co wyznał mu Goring, lecz zwyczajnie nie uwierzył w jego historię o ziemskiej chwale i pohańbieniu. Trafiało się tak wielu oszustów, że prawdziwi bohaterowie i przestępcy stracili na znaczeniu. Burton spotkał już trzech Jezusów Chrystusów, dwóch Abrahamów, czterech Ryszardów Lwie Serce, sześciu Attylów, z tuzin Judaszy (z których tylko jeden znał aramejski), George'a Washingtona, dwóch lordów Byronów, trzech Jesse Jamesów, ogromną liczbę Napoleonów, genarała Czestera (mówiąc z ciężkim akcentem Yorkshire), Finna McCoola (który nie znał staroirlandzkiego), Czakę (używającego nieprawidłowego dialektu Zulu) i masę innych, którzy mogli lecz nie musieli być tymi, za których się podawali.
Kimkolwiek człowiek był na Ziemi, tutaj musiał od nowa zdobywać pozycję. To nie było łatwe, gdyż warunki zmieniły się drastycznie. Wielkich i sławnych mieszkańców Ziemi nieustannie tu poniżano odmawiając im wiary i szansy wykazania swej tożsamości.
Dla Collopa poniżenie było błogosławieństwem. Powiedziałby pewnie, że najpierw poniżenie, później pokora. A potem, oczywiście, naturalną koleją rzeczy, człowieczeństwo.
Goringa zachwycił Wielki Plan — jak nazwał to Burton — ponieważ w jego naturze leżała przesada, zwłaszcza w użyciu narkotyków. Wiedział, że guma snów wyrywa ponure sprawy z otchłani jego podświadomości, wywleka je na światło dnia, że rozrywa go na części — a jednak nadal żuł tyle, ile tylko mógł zdobyć. Przez pewien czas, chwilowo uzdrowiony przez kolejne zmartwychwstanie, potrafił się powstrzymać. Poddał się jednak po kilka tygodniach i znowu rozdzierał ciszę nocy krzykiem „Nienawidzę cię, Hermannie Goringu.
— Jeżeli to potrwa dłużej — powiedział Callopowi Burton — on zwariuje. Albo sam się zabije, albo po to, by uciec przed samym sobą zmusi kogoś, żeby go zabił. Lecz samobójstwo nic mu nie da i wszystko powtórzy się od nowa. Odpowiedz mi szczerze: czy to nie jest piekło?
— Raczej czyściec — odparł Collop. — Czyściec to piekło z nadzieją.
Minęły dwa miesiące. Burton zaznaczał mijające dni nacięciami na sosnowym kijku. Był czternasty dzień siódmego miesiąca 5 PZ, piątego roku Po Zmartwychwstaniu. Próbował prowadzić kalendarz, gdyż oprócz wielu innych rzeczy był także kronikarzem. Sprawa jednak nie była prosta. Czas niewiele znaczył nad Rzeką. Oś planety była prostopadła do płaszczyzny ekliptyki, nie zmieniały się pory roku, a gwiazdy przemieszały tak, że rozpoznanie pojedynczych świateł lub ich konstelacji było prawie niemożliwe. Były tak liczne i jasne, że nawet południowe słońce stojąc w zenicie nie potrafiło całkowicie zaćmić światła największych. Wisiały na rozpalonym nieboskłonie jak duchy, które nie chcą się rozpłynąć w jasności dnia.
Człowiek jednał potrzebuje jak ryby wody. Jeżeli go nie ma, musi go stworzyć. Tak więc dla Burtona był to 14 lipca 5 r. PZ.
Collop jednak, podobnie jak wielu innych, liczył czas tak, jakby płynął nieprzerwanie od dnia jego. Dla niego był teraz rok pański 1667. Nie mógł uwierzyć, że jego słodki Jezus zgorzkniał. Wolał raczej uważać Rzekę za rzekę Jordan, a dolinę — za dolinę poza mrokiem śmierci. Przyznawał, że życie pozagrobowe nie było takie, jakiego się spodziewał. Trafił za to w miejsce pod wieloma względami wspanialsze i uznał to za dowód wszechogarniającej miłości Boga dla Jego stworzeń. Dał On wszystkim ludziom, niegodnym takiej łaski, kolejną szansę. I jeśli ten świat nie był nowym Jeruzalem, to był miejscem przygotowanym do jego zbudowania. Cegły, jakimi była miłość Boga, i zaprawa — miłość do bliźnich, miały być uformowane w tym piecu i młynie — plancie Rzeki w Dolinie.
Burton naśmiewał się z tej koncepcji, lecz nie mógł nie pokochać tego drobnego mężczyzny. Collop był szczery; nie dokładał do paleniska swej dobroci kart ksiąg ani traktatów teologii. Jego zachowanie nie było wymuszone. Płonął ogniem, żywiącym się jego własną istotą, której esencją była miłość. Miłość nawet do tych, których nie można było kochać, najrzadszy i najtrudniejszy rodzaj uczucia.
Opowiedział Burtonowi o swym ziemskim życiu. Był lekarzem, rolnikiem, liberałem niezachwianie wierzącym w swą religię, a jednak pełnym wątpliwości wobec wiary i społeczeństwa swych czasów. Napisał apel o tolerancję religijną, budząc tym równocześnie podziw i przekleństwa. Był też poetą, znanym przez krótki czas, później zapomnianym.
Panie, niech przejrzy grzesznik zagubiony.
Niech się odrodzę cuda, co minęły.
Niech ślepiec przejrzy, niech trąd oczyszczony,
A martwy Twą mocą wskrzeszony.
— Moje wiersze zostały zapomniane, lecz żyje zawarta w nich prawda — powiedział Burtonowi. Zatoczył ręką koło wskazując wzgórza, Rzekę, góry i ludzi. — Sam możesz to zobaczyć, jeśli otworzysz oczy i przestaniesz upierać się przy tej bajce, że wszystko to jest dziełem ludzi takich jak my. Zresztą, jeśli nawet uznam twoje przesłanki, wciąż będę uważał, że ci Etycy są jedynie narzędziem Stwórcy.
— Bardziej podoba mi się inny twój wiersz — stwierdził Burton.
Dusza ulata;
Tyś nie z tej Ziemi jest. Więc dalej!
Niebiosa iskrę dały;
Do nich płomień powraca.
Collop był zadowolony, nie wiedząc, że Burton inaczej rozumie te strofy niż ich autor.
Płomień powraca.
Oznaczało to dotarcie jakimś sposobem do Mrocznej Wieży, odkrycie tajemnic Etyków i zwrócenie Ich urządzeń przeciwko Nim. Nie czuł wdzięczności za drugie życie, które mu dali. Był raczej oburzony, że dokonali tego bez jego zgody. Jeśli chcieli jego podziękowań, to dlaczego mu nie wyjaśnili, czemu otrzymał jeszcze jedną szansę? Jakie mieli powody, by ukrywać swoje motywy? Dowie się tego. Iskra, którą w nim rozniecili rozpali się w szalejący pożar, który Ich pochłonie.
Przeklinał los, który zesłał go w miejsce tak bliskie źródła Rzeki, a więc blisko Wieży, by już po kilku minutach porwać go stamtąd gdzieś w środek biegu Rzeki, miliony mil od celu. Jeśli jednak raz tam trafił, to może dotrzeć znowu. Nie łodzią, gdyż podróż zajęłaby co najmniej czterdzieści lat, a prawdopodobnie więcej. Mógł też być pewien, że po drodze tysiąc razy będzie schwytany i wtrącony w niewolę. A jeśli zginie może się zdarzyć, że — wskrzeszony daleko od celu — będzie musiał zaczynać od nowa.
Z drugiej strony, przy losowym na pozór wyborze miejsc zmartwychwstania, może raz jeszcze znaleźć się u końca Rzeki. To skłaniało go do skorzystania znowu z Samobójczego Ekspresu. Choć wiedział, że śmierć jest tylko chwilowa, nie mógł się zmusić do zrobienia decydującego kroku. Umysł mówił, że to jedyna możliwość, lecz ciało buntowało się. Gwałtowne pragnienie życia, tkwiące gdzieś w komórkach organizmu, przezwyciężało wolę.
Читать дальше