— Połóż się — powiedział strażnik. Barrett wykonał polecenie. Czuł, jak zamyka się nad nim tarcza ograniczająca swobodę ruchów. Przyjrzał się sufitowi. Był szary i idealnie gładki, jak gdyby pokój w całości został wytryśnięty z dyszy. Pozwolili mu podziwiać perfekcję sufitu przez kilka godzin, a potem, gdy zaczynał robić się głodny, ściana rozsunęła się na tyle, by wpuścić chudą postać Jacka Bernsteina.
— Wiedziałem, że to będziesz ty, Jack — powiedział Barrett spokojnie.
— Proszę, mów mi Jacob.
— Gdy byliśmy mali, nigdy nie pozwalałeś nazywać się Jacobem. Upierałeś się, że masz na imię Jack, że tak jest napisane w metryce. Pamiętasz, jak raz gromada chłopaków z klasy goniła cię przez połowę boiska, wrzeszcząc „Jacob, Jacob, Jacob"? Musiałem cię ratować, Kiedy to było, Jack, dwadzieścia pięć lat temu? Dwie trzecie życia, Jack.
— Jacob.
— Pozwolisz, że będę mówić ci Jack? Niełatwo zerwać z nawykiem po tak długim czasie.
— Mądrzej zrobisz, nazywając mnie Jacobem. Mam władzę nad twoją przyszłością.
— Nie mam przyszłości. Jestem więźniem, na zawsze.
— Niekoniecznie.
— Nie drażnij mnie, Jack. Twoja władza sprowadza się do decyzji, czy poddać mnie torturom czy też zostawić, żebym gnił z nudów. Szczerze mówiąc, nie obchodzi mnie, co zamierzasz. Jestem poza twoim zasięgiem, Jack. Nie możesz mi nic zrobić.
— A jednak może się okazać, że współpraca ze mną wyjdzie ci na dobre, współpraca w małej i wielkiej skali. Możesz uważać, że twoje położenie jest rozpaczliwe, ale nadal żyjesz i niewykluczone, że stwierdzisz, iż nie zamierzamy cię skrzywdzić. Ale twój los zależy od twojej postawy. Ostatnio sprawia mi przyjemność, gdy mówią do mnie Jacob. Przyzwyczajenie się do tego nie powinno nastręczać większych trudności.
— Skoro postanowiłeś zmienić imię, Jack — zauważył uprzejmie Barrett — czemu nie zmieniłeś go na Judasz?
Bernstein nie odpowiedział od razu. Przeszedł przez pokój, stanął obok kozetki i spojrzał na niego w bezosobowy, abstrakcyjny sposób. Po raz pierwszy, jak sięgam pamięcią, pomyślał Barrett, wygląda na spokojnego i rozluźnionego. Ale stracił na wadze. Kości policzkowe sterczą mu niczym noże. Nie może ważyć więcej niż sto funtów. A oczy ma takie jasne… takie jasne…
— Zawsze byłeś wielkim głupcem, Jim — powiedział.
— Tak. Nie starczyło mi rozumu, żeby zostać radykałem, gdy jeszcze działałeś w podziemiu. Nie starczyło mi rozumu, aby przeskoczyć na drugą stronę, gdy było to wygodne.
— A teraz nie masz dość rozumu, żeby wyświadczyć przysługę śledczemu.
— Nie jestem na sprzedaż, Jack. Jacob.
— Nawet żeby się uratować?
— A jeśli nie jestem zainteresowany ratunkiem?
— Rewolucja cię potrzebuje, nieprawdaż? Masz obowiązek wykaraskać się z tarapatów i kontynuować świętą misję zmierzającą do obalenia rządu.
— Poważnie?
— Tak myślę.
— Ja nie, Jack. Mam dość bycia rewolucjonistą, jestem tym zmęczony. Myślę, że chciałbym leżeć tu i odpoczywać przez kolejnych czterdzieści czy pięćdziesiąt lat. Jak na więzienie, jest tu całkiem wygodnie.
— Mogę załatwić ci zwolnienie — powiedział Bernstein. — Pod warunkiem, że zgodzisz się na współpracę. Barrett uśmiechnął się.
— Nie mą sprawy, Jacob. Powiedz mi, co chcesz wiedzieć, a zobaczę, czy mogę udzielić ci odpowiedzi.
— Na razie nie mam żadnych pytań.
— Żadnych?
— Żadnych.
— Wszawy sposób przesłuchiwania, nie sądzisz?
— Nadal jesteś pełen oporu, Jim. Wrócę kiedy indziej i znów porozmawiamy.
Bernstein wyszedł. Zostawili Barretta samego na parę godzin, aż zaczął myśleć, że zaraz pęknie z nudów, a potem przynieśli mu posiłek. Spodziewał się, że Bernstein wróci po kolacji, ale nie zobaczył go przez długi czas.
Wieczorem umieścili go w zbiorniku deprywacyjnym.
Teoria, nie pobawiona sensu, mówiła, że totalna deprywacja sensoryczna osłabia indywidualizm człowieka i redukuje jego wolę oporu. Zatyczki w uszy, klapki na oczy, ciepła odżywcza kąpiel, żywność i powietrze dostarczane przez długie plastikowe przewody, bezczynne unoszenie się, jak w łonie matki, dzień po dniu, aż duch zaczyna się rozkładać i ego ulega korozji.
Barrett wszedł do zbiornika. Nic nie słyszał. Nic nie widział. Nie minęło wiele czasu, a nie mógł spać.
Gdy leżał w zbiorniku, dyktował sobie autobiografię, dokument długi na parę tomów. Wymyślał skomplikowane zabawy matematyczne. Recytował nazwy stanów starych Stanów Zjednoczonych Ameryki i próbował przypomnieć sobie nazwy ich stolic. Odgrywał w pamięci sceny, które zaważyły na jego życiu, tu i ówdzie zmieniając scenariusz.
Potem nawet myślenie stało się zbyt trudne i bezmyślnie unosił się na owodniowej fali. Doszedł do przekonania, że umarł i że tak wygląda życie po życiu, wieczne odprężenie. Niebawem jego umysł zaczął funkcjonować na nowo i Barrett zaczął z niecierpliwością czekać na wyjęcie ze zbiornika i przesłuchanie, potem czekał z desperacją, potem z wściekłością, a potem przestał czekać.
Mogło minąć osiemset lat, nim wreszcie wyciągnęli go ze zbiornika.
— Jak się czujesz? — zapytał strażnik. Jego głos zabrzmiał jak ogłuszający wrzask. Barrett zacisnął uszy rękami i runął na podłogę. Podnieśli go.
— Niedługo znów przyzwyczaisz się do dźwięków — powiedział strażnik.
— Przestań — wyszeptał Barrett. — Przestań krzyczeć!
Nie mógł znieść nawet własnego głosu. Krew huczała mu w uszach jak bezlitosny grzmot. Oddech szumiał wściekle jak korony drzew targane podmuchami wichury. Powódź wrażeń wzrokowych zalała mu oczy. Drżał i dygotał, miotany drgawkami.
Jacob Bernstein przyszedł do niego godzinę po opuszczeniu zbiornika.
— Wypoczęty? — zapytał. — Zrelaksowany, szczęśliwy, gotów do współpracy?
— Jak długo tam byłem?
— Nie wolno mi powiedzieć.
— Tydzień? Miesiąc? Rok? Który dziś jest?
— To nie ma znaczenia, Jim.
— Przestań mówić, proszę. Twój głos rani mi uszy. Bernstein uśmiechnął się.
— Przywykniesz. Mam nadzieję, że w czasie wypoczynku odświeżyłeś sobie pamięć. Odpowiedz teraz na parę pytań. Zacznijmy od nazwisk ludzi w twojej grupie. Nie wszystkich, tylko tych ważniejszych.
— Znasz wszystkie nazwiska — mruknął Barrett.
— Chcę usłyszeć je od ciebie.
— Po co?
— Może wyciągnęliśmy cię za wcześnie.
— Więc wsadź mnie tam z powrotem.
— Nie bądź uparty. Wymień parę nazwisk.
— Bolą mnie uszy, gdy mówię. Bernstein splótł ręce na piersi.
— Nazwiska, natychmiast. Mam tu zeznanie opisujące zakres twojej kontrrewolucyjnej działalności.
— Kontrrewolucyjnej?
— Tak. W przeciwieństwie do nieustannej pracy twórców Rewolucji 1984.
— Od dawna nie słyszałem, żeby nazywano nas kontrrewolucjonistami, Jack.
— Jacob.
— Jacob.
— Dziękuję. Czytałem raport. Możesz wnieść poprawki, jeśli uznasz, że jakiś szczegół jest niezgodny z prawdą. Potem podpiszesz, dobrze? — Bernstein otworzył długi dokument i odczytał zwięzłe, suche streszczenie działalności Barretta w podziemiu, nadzwyczaj ścisłe, obejmujące wszystko, począwszy od tego pierwszego zebrania w 1984 po dzień aresztowania. Kiedy skończył, zapytał: — Jakieś uwagi krytyczne czy sugestie?
— Nie.
— W takim razie podpisz.
— W tej chwili mam paskudną koordynacje ruchów. Nie utrzymam pióra. Przypuszczam, że za długo siedziałem w zbiorniku.
Читать дальше