Do diabła, o co tu chodzi?
Brzmiało to jak raport komisji decydującej o zwolnieniu warunkowym! Ale ze Stacji Hawksbilla nie można było wyjść na zwolnienie warunkowe. To ostatnie zdanie pozbawiło sensu całą resztę. Nie miało znaczenia, że dokonana przez Hahna ocena stacji była wnikliwa! inteligentna. Człowiek, który napisał: Zalecam bezzwłoczne zamknięcie kolonii karnej Stacja Hawksbilla, musiał być obłąkany.
Najwyraźniej Hahn udawał, że pisze raport dla rządu Up Frontu. W celnej, zwięzłej prozie rozkładał stację na czynniki pierwsze i przedstawiał pełną analizę. Ale mur gruby na miliard lat sprawiał, ze złożenie raportu nie było możliwe. Nasuwał się logiczny wniosek, że Hahn cierpi na urojenia, jak Altman, Valdosto i wielu innych. Jego chory umysł wierzył, że może wysłać do Górnoczasu wiadomości, patetyczne dokumenty opisujące wady i słabości współwięźniów.
To otwierało mrożące krew w żyłach perspektywy. Hahn był szalony, ale nie przebywał w stacji dostatecznie długo, żeby zwariować tutaj. Musiał przynieść swój obłęd z Górnoczasu.
Co będzie, jeśli przestali używać Stacji Hawksbilla jako obozu dla więźniów politycznych, zapytał się Barrett w duchu, i zrobili z niej dom wariatów?
Myśl o lawinie szaleńców budziła głęboki niepokój. Ludzkie odpadki wszelkiego rodzaju sypną się z Młota jak deszcz. Ludzie, którzy z honorem walczyli z trudami długiego uwięzienia, będą musieli zrobić miejsce dla pospolitych wariatów.
Barrett zadrżał. Złożył papiery Hahna i zaniósł je Latimerowi, który siedział parę kroków dalej i przyglądał mu się uważnie.
— I co o tym myślisz? — zapytał.
— Trudno ocenić po pierwszym czytaniu. — Barrett przeciągnął ręką po twarzy, masując skórę na skroniach i policzkach. — Ale możliwe, że nasz przyjaciel Hahn cierpi na zaburzenia emocjonalne. Nie sądzę, aby była to praca zdrowego człowieka.
— Myślisz, że jest szpiclem z Górnoczasu?
— Nie. Nie sądzę. Ale jestem pewien, że on tak myśli. Że uważa się za szpiega z Up Fontu. To jest najbardziej niepokojące.
— Co zamierzasz z nim zrobić? — chciał wiedzieć Altman.
Barrett odparł spokojnie:
— Na razie tylko obserwować i czekać. — Złożył cienkie, szeleszczące arkusze i wcisnął je w ręce Latimera. — Odłóż notatki na miejsce, Don. I postaraj się, żeby Hahn nie miał powodów sądzić, że je czytałeś albo ruszałeś.
— W porządku.
— I przyjdź do mnie natychmiast, gdy uznasz, że jest coś, co powinienem o nim wiedzieć — polecił Barrett. — Ten chłopak jest bardzo chory. Może potrzebować wszelkiej pomocy, jakiej możemy udzielić.
Po aresztowaniu Janet Barrett nie związał się na stałe z inną kobietą. Mieszkał samotnie, choć w jego łóżku często gościły przelotne znajome. W pewien sposób uważał, że ponosi winę za zniknięcie Janet i nie chciał narażać na ten sam los innej dziewczyny.
Wiedział, że to fałszywe poczucie winy. Janet należała do podziemia, zanim on o nim usłyszał i bez wątpienia policja obserwowała ją od dawna. Zgarnęli ją bo uznali, że jest niebezpieczna; wcale nie zamierzali dobrać się przez nią do niego. Ale nie mógł zwalczyć poczucia odpowiedzialności, wrażenia, że narazi na aresztowanie jakąś inną dziewczynę, która z nim zamieszka.
Jednakże nie miał kłopotów ze znajdywaniem towarzystwa. Obecnie był faktycznym przywódcą grupy nowojorskiej i to przydawało mu charyzmy, której dziewczyny nie mogły się oprzeć. Pleyel, jeszcze bardziej ascetyczny i święty, ograniczył się do roli czystego teoretyka. Barrett kierował codzienną rutyną organizacji: wyprawiał kurierów, koordynował działalność z sąsiednimi komórkami, planował przewrót. I, jak piorunochron ściągający energię, stał się obiektem westchnień gromady dzieciaków obojga płci. Dla nich był słynnym bohaterem, Starym Rewolucjonistą. Miał prawie trzydzieści lat.
Przez jego małe mieszkanie przewijała się armia dziewcząt. Czasami przygarniał tę czy tamtą na jakie dwa tygodnie. Potem dawał do zrozumienia, że pora na wyprowadzkę.
— Czemu mnie wyrzucasz? — pytała odprawiana dziewczyna. — Nie podobam ci się? Nie jesteś ze mną szczęśliwy, Jim?
A on z reguły odpowiadał:
— Jesteś cudowna, mała. Ale jeśli tu zostaniesz, niebawem przyjdzie po ciebie policja. Już kiedyś tak się stało. Zabiorą cię i znikniesz na zawsze.
— Jestem drobną płotką. Czemu miałoby im na mnie zależeć?
— Żeby mi dopiec — wyjaśniał. — Dlatego będzie lepiej, gdy sobie pójdziesz. Dla własnego dobra.
W końcu kazał im się wynosić. Potem nastawało parę tygodni klasztornej samotności, która dobrze robiła jego duszy, ale gdy pranie zaczynało się piętrzyć, a pościel domagać zmiany, dochodził do przekonania, żeklasztorne życie ma swoje złe strony. Kolejna zauroczona rewolucjonistka pod dwudziestkę wprowadzała się do mieszkania i przez jakiś czas troszczyła się o jego przyziemne potrzeby. Barrett miał kłopoty z zapamiętaniem tych dziewczyn. Na ogół były długonogie, ubrane zgodnie z aktualnym trendem nonkonformistycznej mody. Większość z nich miała pospolite twarze i niezłe figury. Zdawało się, że Rewolucja przyciąga dziewczyny, które palą się do wyskoczenia z ubrania, żeby udowodnić, iż ich piersi, uda i pośladki wyrównują z nawiązką braki urody.
W tym czasie do podziemia napływało mnóstwo nowej, młodej krwi. Zadbała o to psychologia państwa policyjnego zapoczątkowana przez kanclerza Dantella. Kanclerz sprawnie zarządzał krajem, ale za każdym razem, gdy jego pachołkowie o północy pukali do drzwi, rodzili się nowi rewolucjoniści. Obawy Jacka Bernsteina, że w obliczu wyrafinowanej dobrotliwości rządu podziemie umrze śmiercią naturalną, nie całkiem się spełniły. Rząd nie był nieomylny i jego praktyki często zatrącały totalitaryzmem, dzięki czemu ruch oporu przetrwał w rozproszeniu i z roku na rok rósł nieznacznie. Administracja kanclerza Arnolda działała bardziej przebiegle, ale kanclerz Arnold już nie żył.
Wśród nowych ludzi, którzy przystąpili do ruchu w czasie trudniejszych lat pod koniec dwudziestego wieku, był Bruce Valdosto. Pojawił się w Nowym Jorku w pierwszym kwartale 1997, nikogo nie znając, pełen nieukierunkowanej nienawiści i wrzącego gniewu. Pochodził z Los Angeles. Jego ojciec prowadził tam knajpkę. Przyciśnięty przez urząd podatkowy, splunął poborcy w twarz i wyrzucił go na ulicę. (Rząd syndykalistyczny, fanatycznie purytański, prześladował wytwórców i sprzedawców alkoholu niemal tak, jak pisarzy i artystów.) Jeszcze tego samego dnia poborca podatkowy wrócił z sześcioma kolegami i wspólnymi siłami zatłukli starszego Valdosta na śmierć. Syn nie zdołał powstrzymać oprawców. Aresztowano go za utrudnianie pracy urzędnikom państwowym i zwolniono po miesiącu przesłuchań wyższego stopnia, jak eufemistycznie nazywano tortury. Wtedy Valdosto wyruszył na transkontynentalną hidżrę, która zakończyła się w mieszkaniu Jima Barretta na dolnym Manhattanie.
Miał wówczas siedemnaście lat. Barrett o tym nie wiedział. Dla niego Valdosto był niskim, smagłym mężczyzną mniej więcej w jego wieku, z nieprawdopodobnie szerokimi barami, potężnym torsem i nieproporcjonalnie małymi nogami. Miał gęstą, zmierzwioną czuprynę i płonące, dzikie oczy urodzonego terrorysty, ale nic w jego wyglądzie, słowach czy zachowaniu nie sugerowało młodego wieku. Barrett nigdy się nie dowiedział, czy Valdosto po prostu taki się urodził, czy też uległ przyspieszonemu procesowi starzenia w zbiorniku deprywacyjnym w Los Angeles.
Читать дальше