— Kiedy zaczyna się Rewolucja? — chciał wiedzieć Valdosto. — Kiedy zacznie się zabijanie?
— Nie będzie żadnego zabijania — odparł Barrett.
— Przewrót będzie bezkrwawy.
— Niemożliwe! Musimy odrąbać głowę wroga. Łup, jak wężowi.
Barrett pokazał mu schematy przebiegu Rewolucji: kanclerz i Rada Syndyków trafiają do aresztu, młodsi oficerowie armii wprowadzają stan wyjątkowy, a ponownie powołany Sąd Najwyższy ogłasza przywrócenie obalonej Konstytucji 1789. Valdosto zerknął na schematy, skubnął nos, podrapał się po kosmatej piersi, zacisnął pięści i stęknął:
— Nieee. To nigdy nie przejdzie. Nie możecie liczyć na przejęcie kraju na drodze aresztowania dwóch tuzinów kluczowych osób.
— W 1984 tak właśnie się stało.
— Wtedy było inaczej. Rząd leżał w gruzach. Chryste, nawet nie mieliśmy prezydenta, no nie? Teraz mamy rząd złożony z prawdziwych profesjonalistów. Głowa węża jest większa niż myślisz, Barrett. Trzeba sięgnąć poza syndyków. Do biurokratów. Małych führerków, drobnych tyranów, którzy kochają swoje posady tak bardzo, że zrobią wszystko, by je zachować. Facetów pokroju tych, którzy zatłukli mojego ojca. Oni muszą odejść.
— Są ich tysiące — powiedział Barrett z nutą trwogi.
— Mówisz, że powinniśmy wykończyć całą służbę państwową?
— Nie całą. Ale większość. Usunąć brudy. Zacząć od zera.
Najbardziej przerażające w Valu było nie to, że uwielbiał snuć krwawe plany, ale że szczerze w nie wierzył i był gotów wprowadzić je w życie. Po godzinie znajomości Barrett był przekonany, że Valdosto ma już na koncie przynajmniej tuzin morderstw. Później stwierdził, że jest on tylko dzieciakiem marzącym o pomszczeniu ojca, ale nigdy nie opuściło go nieprzyjemne uczucie, że Val pozbawiony jest zwyczajnych ludzkich skrupułów. Pamiętał, jak prawię dekadę wcześniej dziewiętnastoletni Jack Bernstein upierał się, że najlepszym sposobem na obalenie rządu są zabójstwa polityczne. Pleyel, spokojny jak zawsze, zauważył: „Zabójstwo nie jest właściwym argumentem w dyskusji politycznej." O ile Barrett wiedział, w przypadku Bernsteina żądza krwi nigdy nie wyszła poza stadium teoretyczne, ale teraz młody Valdosto chciał przyjąć na siebie rolę Anioła Śmierci i spełnić marzenia tamtego. Dobrze, że Bernstein już nie jest zbytnio zaangażowany w działalność podziemia, pomyślał Barrett. Wystarczyłoby parę słów zachęty, a Valdosto stałby się jednoosobową brygadą terrorystyczną.
Zamiast tego został jego współlokatorem, w zasadzie przez przypadek. Musiał gdzieś spędzić pierwszą noc w mieście i Barrett zaproponował mu kanapę. Valdosto nie miał pieniędzy, więc nie mógł znaleźć sobie mieszkania. Jakoś tak wyszło, że nawet gdy został wciągnięty na listę płac tego, co obecnie zwali Kontynentalnym Frontem Wyzwolenia, nadal mieszkał u Barretta, który nie miał nic przeciwko. Po trzecim tygodniu powiedział:
— Daj sobie spokój z szukaniem lokum. Możesz zostać tutaj.
Dogadywali się wspaniale, mimo różnicy wieku i charakterów. Barrett odkrył, że Valdosto go odmładza. Choć sam zbliżał się do trzydziestki, czul się znacznie starszy — czasami wręcz bardzo stary. Działał w podziemiu prawie przez połowę życia, dlatego Rewolucja stała się dla niego czystą abstrakcją, kwestią nie kończących się zebrań, tajnych wiadomości i ulotek. Doktorowi opatrującemu jeden rozkwaszony nos po drugim trudno uważać się za zbawcę, który doprowadzi do wyeliminowania na świecie chorób; Barrett, uwikłany w drobnych rytuałach rewolucyjnej biurokracji, o wiele za często tracił z oczu główny cel albo wręcz zapominał o jego istnieniu. Zaczynał wstępować do królestwa cieni, w którym żył Pleyel i inni dawni agitatorzy — do królestwa, w którym pierwotny zapał wygasł, a idealizm przekształcił się w ideologię. Valdosto uratował go przed marazmem.
Dla Vala w Rewolucji nie było nic abstrakcyjnego. Dla niego Rewolucja sprowadzała się do rozwalania czerepów, skręcania karków i podkładania bomb w urzędach. Anonimowych urzędników rządowych uważał za swoich szczególnych wrogów, poznawał ich nazwiska, marzył o karach, jakie wymierzy każdemu z nich. Jego entuzjazm był zaraźliwy. Barrett, choć odcinał się od tej żądzy siania spustoszenia, zaczął sobie przypominać, że u podłoża jego codziennej rutyny leży jeden główny cel. Valdosto obudził w nim rewolucyjne marzenia, o których tak trudno było pamiętać z tygodnia na tydzień, przez lata i dziesięciolecia.
Kiedy nie rozmyślał o rozlewie krwi, Valdosto był wesołym, żywiołowym kompanem. Oczywiście, przyzwyczajenie się do jego ekscesów wymagało czasu. Pozbawiony niemal wszystkich hamulców, lubił wałęsać się nago po mieszkaniu, nawet gdy byli goście. Barrettowi odjęło mowę, gdy po raz pierwszy zobaczył tę nieprawdopodobnie groteskową, antropoidalną postać, z beczkowatym tułowiem gęsto porośniętym szorstką czarną szczeciną i nogami tak krótkimi, że bez większego wysiłku mógłby dosięgnąć rękami podłogi. Parę dni później drzwi jego pokoju otworzyły się gwałtownie, wypadła z nich naga dziewczyna. Val, też goły, gonił ją po całej bawialni, podczas gdy Barrett, Pleyel i dwóch innych gości w osłupieniu przyglądało się polowaniu. Wreszcie spanikowana dziewczyna (obserwatorzy widzieli tylko jej białe uda i podskakujące piersi) dała się zapędzić w kąt, a wówczas Val triumfalnie wywlókł ją za drzwi, żeby dopełnić aktu w zaciszu swego legowiska.
— Człowiek pierwotny — wyjaśnił Barrett z zażenowaniem.
Niedługo później Valdosto zrezygnował z co bardziej skandalicznych wybryków, ale nigdy nie można było przewidzieć jego zachowania. Jak się wydaje, przeobraził swoje terrorystyczne zapędy w gimnastykę erotyczną i czasami zabawiał się z dwiema, trzema kobietami na raz, resztki rzucając współlokatorowi. Dla Barretta były to dzikie miesiące, lecz z czasem przyzwyczaił się do widoku nagich, wyczerpanych kobiet snujących się po mieszkaniu i z niekłamanym entuzjazmem wziął udział w zabawie. Powiedział sobie, że życie rewolucjonisty niekoniecznie musi być nudne i pełne wyrzeczeń.
Jego mieszkanie znów stało się miejscem spotkań grupy podziemia, jak w czasach Janet. Atmosfera strachu rozrzedziła się, nie było potrzeby zachowywania przesadnej ostrożności; choć Barrett wiedział, że jest pod obserwacją, nie wahał się zapraszać innych.
Hawksbill zajrzał parę razy. Barrett spotkał go przypadkiem, podczas jednej z nieczęstych wycieczek w nie-rewolucyjne kręgi społeczne. Po trzyletnim przymusowym zawieszeniu wykładów znów otwarto Columbia University i Barrett w mroźny wiosenny wieczór 1998 roku wybrał się do Morningside Heights, aby wziąć udział w przyjęciu u niejakiego Golkina, profesora technologicznej informacji stosowanej. Przez gęstą mgłę dymu z papierosów dostrzegł po drugiej stronie pokoju Edmonda Hawksbilla; on też go zauważył, skinęli sobie głowami. Barrett zastanawiał się, czy nie podejść, żeby się przywitać, Hawksbill jakby rozważał to samo, i po chwili Barrett pomyślał: do diabła, zrobię to, i zaczął przepychać się przez tłum.
Spotkali się w połowie drogi. Barrett nie widział matematyka prawie od dwóch lat i wzdrygnął się na widok zmian, jakie w nim zaszły. Hawksbill nigdy nie zaliczał się do przystojnych, ale teraz wyglądał okropnie, jakby cierpiał na jakąś chorobę gruczołów, dosłownie przykro było na niego patrzeć. Policzki, jak zawsze porośnięte niechlujną szczeciną, miął dziwnie zaróżowione. Usta i nos pocieniały, oczy ginęły w fałdach skóry, brzuch miał wydęty i wydawało się, że cały jest pogrzebany pod warstwami tłuszczu. Podali sobie ręce; dłonie miał wilgotne, palce miękkie i słabe. Barrett przypomniał sobie, że Hawksbill jest starszy od niego tylko o dziewięć lat. Nie miał jeszcze czterdziestu, a wyglądał jak człowiek stojący nad grobem.
Читать дальше