— Nie wciskaj mi tego pokręconego kraba.
— To trylobit, Val. Wymarły, tak jak my. Żyjemy miliard lat w naszej własnej przeszłości.
— Zwariowałeś — powiedział Valdosto chłodnym niskim głosem, który kłócił się z jego rozbieganymi dziko oczami. Wziął trylobita i cisnął nim o skałę. — Pokręcony krab — mruknął. Potem zapytał: — Słuchaj, co my tu robimy? Na co czekamy. Weźmy trochę sprzętu i bierzmy się do dzieła. Najpierw Bernstein, zgoda? Jest niebezpieczny. A potem inni. Załatwimy ich jednego po drugim, zmieciemy z powierzchni ziemi wszystkich przeklętych morderców, żeby znów było bezpiecznie. Mam dość czekania. Nienawidzę czekać, Jim. Jim? Ty jesteś Jim, co? Jim… Barrett…
Quesada ze smutkiem potrząsnął głową, widząc jak strumyczek śliny ściekł po brodzie Valdosta. Terrorysta skulił się, mamrocząc cicho pod nosem, przyciskając opuchnięte kolana do skały. Jego ręce błądziły po gołej powierzchni, nie znajdując nawet marnej garści ziemi. Quesada podniósł go na nogi i razem z Barrettem zaprowadził z powrotem do baraku. Valdosto nie protestował, gdy medyk przycisnął mu do ramienia kapsułkę uspokajającą. Jego zmęczony umysł, buntujący się przeciwko potwornej koncepcji dożywotniego wygnania w niewyobrażalnie odległą przeszłość, z ulgą powitał sen.
Po wyjściu z baraku Barrett zobaczył, że Hahn podniósł trylobita i przygląda mu się ze zdumieniem.
— Możesz go sobie zatrzymać — powiedział. — Jest ich tu więcej. Mnóstwo.
Poszli dalej.
Ned Altman klęczał przy swoim baraku, poklepując rękami dziwaczny twór, który, sądząc z przesądnie wielkich pagórków piersi i rozłożystych bioder, miał wyobrażać kobietę. Wstał zwinnie, gdy się zjawili. Był niewysoki, wymuskany, miał żółtawe włosy i przejrzyste jasnoniebieskie oczy. W odróżnieniu od innych więźniów, kiedyś pracował dla rządu, piętnaście lat temu, zanim przejrzał na wylot mit kapitalizmu syndykalistycznego i wstąpił do jednej z frakcji podziemia. Znając operacje rządowe od wewnątrz, stanowił bezcenny nabytek dla opozycjonistów. Z tego samego powodu rząd podjął usilne starania, żeby go namierzyć i wysłać w przeszłość. Osiem lat w Stacji Hawksbilla zrobiło swoje.
Altman wskazał na swojego golema i powiedział:
— Miałem nadzieję, że dzisiaj będzie burza. Że błyskawica zrobi, co trzeba, rozumiecie. Tchnienie życia. Ale o tej porze roku jest niewiele błyskawic, nawet kiedy pada.
— Niebawem będą burze z wyładowaniami — zapewnił Barrett.
Altman gorliwie pokiwał głową.
— Błyskawica uderzy w nią i ona ożyje, a wtedy będę potrzebować twojej pomocy, Doc. Będziesz mi potrzebny, żeby dać jej zastrzyk i wygładzić parę nierównych miejsc.
Quesada zmusił się do uśmiechu.
— Z przyjemnością, Ned. Ale znasz warunki.
— Jasne. Kiedyż nią skończę, ty ją dostaniesz. Myślisz, że jestem jakimś cholernym monopolistą? Przysługa za przysługę. Podzielę się nią, nie ma sprawy. Zrobię listę chętnych, w porządku zgłoszeń. Tylko żebyście nie zapomnieli, chłopaki, kto ją stworzył. Będzie moją, ilekroć najdzie mnie ochota. — Dopiero teraz zauważył Hahna. — Kim jesteś?
— To nowy — wyjaśnił Barrett. — Lew Hahn. Przybył dziś po południu.
— Nazywam się Ned Altman — powiedział stwórca z uprzejmym, afektowanym ukłonem. — Dawniej w służbie państwowej. Hej, jesteś całkiem młody. Masz jeszcze meszek na policzkach. Jaka jest twoja orientacja seksualna, Lew? Hetero? Hahn skrzywił się.
— Obawiam się, że tak.
— Nie ma sprawy. Możesz się odprężyć. Nie dotknę cię. Pracuję nad projektem i te sprawy mnie nie interesują. Po prostu byłem ciekaw, bo jeśli jesteś hetero umieszczę cię na swojej liście. Jesteś młody i z pewnością masz większe potrzeby niż większość z nas. Nie zapomnę o tobie, Lew, mimo że jesteś nowy.
— To… miło z pana strony.
Altman ukląkł. Delikatnie przeciągnął rękami po krągłościach niewydarzonej figury, zatrzymując je na stożkowatych piersiach, kształtując je, próbując wygładzić. Mógłby pieścić drżące ciało prawdziwej kobiety.
Quesada kaszlnął.
— Myślę, że powinieneś trochę odpocząć, Ned. Może jutro przyjdzie burza z błyskawicami.
— Miejmy nadzieję.
— Wstawaj i chodź ze mną.
Altman nie opierał się. Doktor zabrał go do baraku i położył do łóżka. Barrett i Hahn zostali na zewnątrz, oglądając jego pracę. Hahn wskazał środek figury.
— Przeoczył coś ważnego, no nie? Jeśli zamierza kochać się z tą dziewczyną po ukończeniu dzieła tworzenia, byłoby lepiej, gdyby…
— Wczoraj tego nie było — powiedział Barrett. — Widocznie znów zmienił orientację.
Quesada wyszedł z baraku Altmana z ponurą miną. Poszli dalej, w dół skalnej ścieżki.
Tej nocy Barrett nie zakończył obchodu. Normalnie przeszedłby całą drogę do baraku Dona Latimera na brzegu morza, bo fizyk, opętany obsesją szukania psionicznej drogi ucieczki ze Stacji Hawksbilla, znajdował się na liście tych chorych, którym należało poświęcić wyjątkową uwagę. Ale był już u niego wcześniej, żeby przedstawić mu Hahna i nie sądził, by boląca noga była gotowa do długiej przechadzki.
Gdy więc wraz z Quesada i Hahnem zajrzał do wszystkich łatwo dostępnych baraków, ogłosił koniec obchodu. Odwiedzili Gaillarda, który modlił się, aby pozaziemskie istoty przybyły z innego systemu gwiezdnego i uratowały go przed samotnością i niedolą Stacji Hawksbilla. Odwiedzili Schulza, który próbował włamać się do równoległego świata, prawdziwej Utopii. Złożyli wizytę McDermottowi, który nie wypracował żadnej skomplikowanej i dziwacznej psychozy, tylko leżał na swoim wyrku i szlochał dzień po dniu, gdy nie spał. Potem Barrett życzył dobrej nocy swoim towarzyszom i kazał Quesadzie odprowadzić Hahna do jego baraku.
— Na pewno nie chcesz, żebyśmy poszli z tobą? — zapytał Hahn, spoglądając na jego kulę.
— Nie, nie trzeba. Poradzę sobie.
Odeszli. Barrett ruszył w górę skalistego zbocza.
Obserwował Hahna przez pół dnia. I uświadomił sobie, że wie o nim niewiele więcej niż w chwili jego zjawienia się na Kowadle. To było dziwne. Ale może przybysz otworzy się bardziej, gdy pobędzie tu jakiś czas i zrozumie, że jest skazany na ich towarzystwo.
Popatrzył na łososiowy Księżyc i z przyzwyczajenia sięgnął do kieszeni, żeby pobawić się małym trylobitem. Przypomniał sobie, że dał go Hahnowi. Pokuśtykał do baraku. Zastanowił się, kiedy Hahn miał swój księżycowy miesiąc miodowy.
Minęło parę lat ciężkiej pracy, nim Jimowi Barrettowi udało się zmienić wizerunek Janet. Nie chciał jej zmuszać do zmiany, bo wiedział, że skończyłoby się to niepowodzeniem. Działał bardziej subtelnie, zapożyczając metody z taktyki przymusu pośredniego Norma Pleyela. Udało się. Janet wprawdzie nie stała się piękna, ale przynajmniej zrezygnowała z kultu niechlujstwa. I zmiana była niemała. Barrett wyprowadził się z domu i zamieszkał z nią, gdy miał dziewiętnaście lat. Ona miała dwadzieścia cztery, ale różnica wieku nie grała roli.
W tym czasie nastała rewolucja i rozpoczęła się kontrrewolucja.
Przewrót miał miejsce pod koniec 1984 roku, zgodnie z przewidywaniami komputera Edmonda Hawksbilla, kładąc kres systemowi politycznemu, który ledwie osiem lat wcześniej obchodził bardzo ponure dwóchsetlecie. System po prostu przestał funkcjonować, a powstałą próżnię zajęli — jak się spodziewano — ci, którzy od dawna nie mieli zaufania do procesu demokratycznego. Na mocy Konstytucji 1985, zamierzonej jako dokument prowizoryczny, powołano rząd tymczasowy, który miał nadzorować przywrócenie w Stanach Zjednoczonych swobód obywatelskich, wówczas zanikłych. Ale czasami prowizoryczne konstytucje i rządy tymczasowe nie zawsze obumierają, kiedy nadchodzi czas obumarcia.
Читать дальше