Barrett podszedł do niego i błysnął przelotnym, niespokojnym uśmiechem.
— Pewnie nie masz dziś ochoty na odpowiadanie na pytania, co?
Nowicjusz zrobił nieszczęśliwą minę.
— Przykro mi, że nie mogłem udzielić więcej informacji. Od jakiegoś czasu byłem wyłączony z obiegu, rozumie pan.
— Oczywiście. Rozumiem. — Barrett też był wyłączony z obiegu przez dość długi czas, zanim postanowili wysłać go do Stacji Hawksbilla. Spędził szesnaście miesięcy w komorze przesłuchań o zaostrzonym rygorze i w ciągu tych szesnastu miesięcy odwiedzał go tylko jeden gość. Tak, Jack Bernstein zaglądał całkiem często. Dobry stary Jack. Po ponad dwudziestu latach Barrett pamiętał ich rozmowy co do słowa. Dobry. Stary. Jack. Albo Jacob, jak wówczas lubił być nazywany.
— Rozumiem, że byłeś aktywny politycznie?
— Och, tak. Oczywiście. — Hahn oblizał wargi. — Co teraz będzie?
— Nic konkretnego. Nie mamy tutaj zorganizowanej działalności. Każdy sobie, dosłownie: społeczność totalnie anarchistyczna. W teorii.
— Czy teoria zdaje egzamin?
— Niezbyt dobrze — przyznał Barrett. — Ale staramy się udawać, że jest inaczej i polegamy jeden na drugim, gdy potrzebujemy wsparcia. Słuchaj, idę z Quesada na obchód. Chcesz do nas dołączyć?
— Na czym to polega?
— Odwiedzamy najciężej chorych. Niesiemy pomoc i pociechę beznadziejnym przypadkom. Nic wesołego, ale zyskasz panoramiczny widok Stacji Hawksbilla. Jeśli wolisz, możesz…
— Chciałbym pójść.
— Dobrze. — Barrett machnął ręką na Quesadę, który nadszedł z drugiej strony pokoju. W trzech opuścili budynek. Noc była umiarkowanie ciepła, parna. Gdzieś w dali nad Atlantykiem zahuczał grzmot. Ciemny ocean napierał na skalną przeszkodę, która oddzielała go od Morza Wewnętrznego.
Obchody były dla Barretta nocnym rytuałem, nie zaniedbywanym od wielu lat, choć trudnym od czasu wypadku. Przed położeniem się spać truchtał przez Stację, odwiedzając głupków, wariatów i katatoników, otulając ich do snu, życząc im dobrej nocy i ozdrowienia rano. Ktoś musiał im pokazać, że komuś na nich zależy. I Barrett to robił.
Hahn spojrzał na Księżyc. Zbliżała się pełnia, księżyc lśnił jak wypolerowana moneta: bladołososiowa twarz, prawie bez dziobów.
— Wygląda inaczej — powiedział. — Kratery… gdzie są kratery?
— Jeszcze nie powstały — wyjaśnił Barrett. — Miliard lat to długi czas nawet dla Księżyca. Większość wstrząsów ma przed sobą. Przypuszczamy, że być może jeszcze ma atmosferę. Dlatego jest taki różowy. A jeśli posiada atmosferę, to większość meteorów wyparowuje, dlatego kratery są nieliczne. Oczywiście, Górnoczas nie zadał sobie fatygi, żeby przysłać nam sprzęt astronomiczny. Możemy tylko zgadywać.
Hahn zaczął coś mówić. Urwał po niezrozumiałej sylabie.
Quesada powiedział:
— Nie kryguj się. Co chciałeś powiedzieć? Hahn zaśmiał się sam z siebie.
— Że powinniście lecieć tam i się rozejrzeć. Uznałem za dziwne, że spędzacie całe lata na teoretyzowaniu, czy księżyc ma atmosferę. Przecież wystarczyłoby polecieć i sprawdzić to na miejscu. Ale zapomniałem przecież…
— Nie przeczę, przydały się nam wahadłowiec z Górnoczasu — powiedział Barrett. — Ale nie przyszło im na myśl, żeby go nam podrzucić. Możemy tylko patrzeć i snuć domysły. Księżyc jest popularnym miejscem w 2029, prawda?
— Największy ośrodek wypoczynkowy w Układzie.
— Zaczynali go rozwijać, gdy tu trafiłem. Wyłącznie dla personelu rządowego. Obóz wypoczynkowy dla biurokratów w środku wielkiego kompleksu wojskowego.
— Otworzyli go dla wybranej elity pozarządowej przed moim procesem. W 2018 — dodał Quesada.
— Teraz to ośrodek komercyjny — powiedział Hahn. — Spędziłem tam miesiąc miodowy. Leah i ja…
Urwał.
Barrett powiedział spiesznie: — To barak Bruce'a Valdosta. Val jest rewolucjonistą z dawien dawna, można powiedzieć, że razem dorastaliśmy. Dłużej przebywał w ukryciu. Przysłali go tutaj w 2022. — Barrett otworzył drzwi i podjął: — Pękł parę tygodni temu i jest w złej formie. Kiedy wejdziemy, Hahn, trzymaj się za nami, żeby cię nie zobaczył. Przy obcym może być agresywny. Trudno przewidzieć jego zachowanie.
Valdosto był krzepkim mężczyzną pod pięćdziesiątkę, miał śniadą cerę, szorstkie, kręcone czarne włosy i nieprawdopodobnie szerokie bary. Gdy siedział, wyglądał na potężniej zbudowanego niż Jim Barrett, ale miał krótkie, krępe nogi — kończyny właściwe człowieka zwyczajnej postury, ale jakby przez przekorę podtrzymujące tułów olbrzyma, co całkowicie psuło efekt, gdy się podnosił. Gdyby nadal żył w Górnoczasie, mógłby załatwić sobie nogi pasujące do reszty dała. Ale w swoim czasie nie był zainteresowany protetyką. Wolał własne nogi, koślawe i nieproporcjonalne. Wierzył w życie z deformacjami i dostosowanie się do mankamentów.
Teraz leżał owinięty ciasno w kołyskę z siatki piankowej. Wysokie czoło miał pokryte kropelkami potu, oczy błyszczały w ciemności jak mika. Valdosto był bardzo chory. Kiedyś nie brakowało mu sprytu, aby wrzucić na zebranie Rady Syndyków bombę kombinowaną, która spowodowała ciężkie zatrucie parunastu osób promieniami gamma, ale teraz z trudem odróżniał górę od dołu, prawą stronę od lewej. Barretta przenikał ziąb, gdy patrzył, jak Valdosto rozsypuje się na kawałki. Znał go od ponad trzydziestu lat i miał nadzieję, że załamanie przyjaciela nie jest zwiastunem jego własnego końca.
Powietrze w baraku było wilgotne, jakby chmura pary wisiała nisko pod dachem. Barrett pochylił się nad chorym i powiedział:
— Jak się masz, Val?
— Kto to?
— Jim. Mamy dziś piękną noc, Val. Trochę padało, ale już po deszczu i widać Księżyc. Chciałbyś wyjść i odetchnąć świeżym powietrzem? Jest prawie pełnia.
— Muszę odpocząć. Juto zebranie komitetu…
— Zostało odwołane.
— Jak to możliwe? Rewolucja…
— Też została odwołana. Na czas nieokreślony. Valdostowi zadrżały policzki.
— Rozwiązują komórki? — zapytał chrapliwie.
— Jeszcze nie wiemy. Czekamy na rozkazy i póki co siedzimy cicho. Chodź na dwór, Val. Powietrze dobrze ci zrobi.
— Zabić wszystkich tych drani, to jedyny sposób — mruknął Valdosto. — Kto im powiedział, że mogą kierować światem? Bombę w pysk — dobrą kombinowaną bombkę, rozpryskowe cacko nafaszerowane twardym promieniowaniem…
— Spokojnie, Val. Będzie jeszcze czas na rzucanie bomb. Wyciągniemy cię z kołyski.
Mrucząc pod nosem, Valdosto pozwolił im rozpiąć siatkę. Quesada i Barrett postawili go na nogi i przytrzymali, żeby nie stracił równowagi. Chwiał się okropnie, przenosząc ciężar ciała z nogi na nogę, prężąc masywne, pałąkowate łydki. Po chwili Barrett wziął go pod ramię i wyprowadził za drzwi baraku. Zobaczył Hahna stojącego w cieniu, jego twarz pociemniałą z zmartwienia.
Stanęli razem przed barakiem. Barrett wskazał na Księżyc.
— Jest. Śliczny kolor, prawda? Ładniejszy niż ta martwa skała, która świeci w Górnoczasie. I popatrz, popatrz tam, Val. Fale łamią się na skałach. Rudiger łowi, widzę jego łódź w blasku księżyca.
— Pasiaste okonie — powiedział Valdosto. — Samogłowy. Może złapie parę samogłowów.
— Samogłowów jeszcze nie ma. Jeszcze nie wyewoluowały. — Barrett sięgnął do kieszeni po coś kanciastego, twardego i lśniącego, długiego na jakieś dwa cale. Był to szkielet zewnętrzny małego trylobita. Wyciągnął go w stronę Valdosta, który gwałtownie pokręcił głową.
Читать дальше