— To potrafi zrobić sporo inteligentnych dzieciaków podczas każdej szychty. — Hollerbach wzruszył ramionami i pokręcił głową, wyraźnie rozbawiony. — Rany boskie, nic się nie zmieniłeś, Pallis. Pamiętasz dzień, kiedy jako dzieciak przyniosłeś mi połamane skoczki? Musiałem zrobić dla nich małe łupki z papieru. Oczywiście, ten zabieg nie zdał się na nic, ale przynajmniej poprawił ci samopoczucie. — Blizny Pallisa pociemniały.
Pilot był wściekły i unikał zaciekawionego spojrzenia Reesa. — A teraz sprowadzasz tego młodego, bystrego pasażera na gapę i co? Spodziewasz się, że mianuję go moim pierwszym asystentem?
— Myślałem, że przynajmniej do czasu przygotowania drzewa… — Pallis wzruszył ramionami.
— Źle myślałeś. Jestem zapracowanym człowiekiem, pilocie.
— Wyjaśnij mu, dlaczego się tutaj znalazłeś. — Pallis zwrócił się do chłopca. — Powiedz mu, co opowiadałeś podczas lotu.
— Opuściłem Pas, żeby się dowiedzieć, dlaczego Mgławica umiera — rzekł z prostotą.
— Och, tak? Wiemy, dlaczego umiera. — Uczony pochylił się ku młodzieńcowi zaintrygowany. — Z powodu wyczerpywania się wodoru, to oczywiste. Nie wiemy jednak, jak temu przeciwdziałać.
Rees uważnie patrzył na naukowca i zastanawiał się nad jego odpowiedzią.
— Co to jest wodór? — zapytał.
Hollerbach bębnił długimi palcami po biurku. Miał ochotę wyprosić Pallisa z pokoju, ale Rees czekał na odpowiedź, spoglądając na niego inteligentnymi oczami.
— Hm, jedno zdanie nie wystarczy, żeby ci tę kwestię wyjaśnić. — Znowu w ruch poszły palce. — No cóż, może nie przyniosłoby to szkody i jeszcze mogłoby być zabawne…
— Słucham? — odezwał się Pallis.
— Potrafisz posługiwać się miotłą, chłopcze? Na kości, przydałby nam się ktoś do pomocy temu bezużytecznemu Goverowi. Tak, dlaczego by nie? Pallis, zabierz go do Grye’a.
Daj mu jakąś robotę, a Grye’owi powiedz ode mnie, żeby zaczął wyjaśniać mu podstawy wiedzy. Ostatecznie, skoro ten mały jest na naszym wikcie, powinien pracować.
Ale pamiętaj, tylko do odlotu drzewa.
— Dzięki, Hollerbach…
— Och, wynoś się, Pallis. Wygrałeś swoją batalię i teraz pozwól mi zająć się robotą, a na przyszłość trzymaj swoje cholerne, kulawe skoczki przy sobie!
Rees usłyszał dzwonek oznaczający koniec zmiany. Ściągnął rękawice ochronne i fachowym okiem zerknął na laboratorium. Dzięki jego wysiłkowi podłoga i ściany błyszczały w świetle przymocowanych do sufitu kloszy.
Opuścił gabinet. Promienie gwiazdy wywoływały u Reesa swędzenie odkrytych partii skóry, toteż przez kilka sekund stał, rozkoszując się wolnym od antyseptyków powietrzem.
Czuł ból w krzyżu i udach, a skóra ramion piekła tam, gdzie polano ją mocnymi środkami odkażającymi.
Kilkadziesiąt szycht do następnego lotu drzewa mijało mu bardzo szybko. Upajał się egzotycznymi widokami i zapachami Tratwy i jednocześnie oczekiwał powrotu do samotnego życia w kabinie na Pasie, gdzie snuć będzie wspomnienia, wypełniające pustkę, podobnie jak fotografia Sheen umilała życie Pallisowi.
Rees wiedział, że przekazano mu i zademonstrowano tylko cząstkę cennej wiedzy.
Uczeni stanowili niezbyt przyjemną społeczność, przeważnie byli starzy, otyli i skorzy do wybuchów złości. Potrząsając naszywkami wskazującymi rangę, wykonywali własne dziwaczne zadania i ignorowali Reesa. Grye, asystent, któremu zlecono kształcenie młodzieńca, ograniczył się do pokazania mu ilustrowanej książeczki dla dzieci, żeby łatwiej nauczył się czytać, oraz sterty niezrozumiałych ekspertyz laboratoryjnych.
Reesowi przyszła do głowy smutna myśl, że najlepiej zna się na sprzątaniu.
Mimo wszystko, od czasu do czasu, natrafiał na coś interesującego. Na przykład seria butelek ustawiona jak w barze w jednym z laboratoriów, napełniona żywicą w różnych fazach krzepnięcia…
— Hej, ty! Jak się nazywasz? A niech to, chodź tutaj, młody! Tak, ty! — Rees odwrócił się i zobaczył, że ktoś ugina się pod stertą zakurzonych książek. — Hej, ty, chłopaku z kopalni!
Chodź i pomóż mi to nieść.
Nad tomami ukazała się łysina, a następnie pulchna twarz. Rees rozpoznał Cipse’a, głównego nawigatora. Zapominając o własnych zmartwieniach, rzucił się do zasapanego mężczyzny i delikatnie zdjął górną część sterty.
— Zamyśliłeś się, co? — Nawigator odetchnął z ulgą.
— Przepraszam…
— No, chodź, chodź. Jeżeli nie zaniesiemy tych wydruków na mostek, to faceci z mojej ekipy znowu rozbiegną się po barach i stracimy kolej na szychtę. Możesz mi wierzyć. — Rees zawahał się. — Na kości, chłopcze, czy jesteś równie głuchy jak głupi?
Rees bezgłośnie poruszył wargami.
— Mam… chce pan, żebym zaniósł te książki na mostek?
— Nie, oczywiście, że nie — rzekł ociężale Cipse. — Żebyś pognał na Krawędź i wyrzucił to. O cóż innego mogłoby mi chodzić…? Och, na miłość… pośpiesz się, pośpiesz! — Cipse ruszył w drogę.
Rees stał w miejscu dokładnie pół minuty.
Mostek!
Pobiegł za Cipse’em do centralnej części Tratwy.
Miasto na Tratwie miało prosty układ. Widziane z góry, bez przesłaniających je drzew, przypominało serię koncentrycznie ułożonych kręgów.
Krąg najbardziej wysunięty na zewnątrz, w stronę Krawędzi, był zabudowany w niewielkim stopniu, przeważnie stały na nim maszyny dostawcze imponujących rozmiarów.
W jego obrębie znajdował się również hałaśliwy, zadymiony obszar z magazynami i zakładami przemysłowymi.
Następny krąg tworzyły dzielnice mieszkaniowe, skupiska małych kabin z drewna i metalu. Rees zdążył się już dowiedzieć, że obywatele, stojący niżej w społecznej hierarchii, zajmowali kabiny w pobliżu uprzemysłowionego rejonu. Na terenie osiedla znajdowały się wyspecjalizowane instytucje: ośrodek szkoleniowy, prymitywnie wykończony szpital oraz laboratoria klasy uczonych, gdzie mieszkał i pracował on sam.
Najmniejszy krąg, do którego zawsze odmawiano Reesowi wstępu, był zarezerwowany dla oficerów. Natomiast w środkowym punkcie Tratwy tkwił lśniący cylinder, który rzucił się młodzieńcowi w oczy na samym początku pobytu.
Mostek… Może teraz otrzyma pozwolenie, by się tam dostać.
Kabiny oficerów były większe i lepiej wykończone niż mieszkania zwykłych członków załogi. Rees z podziwem patrzył na rzeźbione framugi drzwi i zasłony w oknach.
Tutaj nie widywało się biegających dzieciaków ani spoconych robotników.
Cipse przestał biec i szedł dostojnie, pozdrawiając mężczyzn i kobiety w uniformach ze złotymi galonami.
Rees zaczepił o wystającą płytę pokładu, stopę przeszył ból. Upuścił książki.
Otworzyły się na pożółkłych stronicach, gdzie widniały tabele liczb i sygnatury złożone z tajemniczych liter „IBM”.
— Och, na kości, ty beznadziejny szczurze z kopalni! — wrzasnął Cipse. Obok przechodziło dwóch młodych kadetów. Naszywki na ich nowych czapkach lśniły w świetle gwiazdy. Na widok Reesa cicho się zaśmiali.
— Przepraszam — powiedział Rees, rumieniąc się ze wstydu. Jak to możliwe, że się potknął? Przecież pokład stanowił płaską mozaikę zespawanych żelaznych płyt… a może jednak nie? Górnik przyjrzał się płytom. W tym miejscu wyginały się i złączone zostały nitami. Ich srebrzysty połysk kontrastował z rdzawym odcieniem żelaznych kafli leżących dalej. Na jednej z płyt znajdował się klockowaty, prostokątny wzór, niedokończony, i przez to prowokacyjny, jakby kiedyś namalowano na krzywej ścianie ogromne litery, a potem ktoś rozciął powierzchnię i złożył ją na nowo.
Читать дальше