Przymknął powieki. Uspokój się, przemyśl to wszystko, tłumaczył sobie. Przywołał z pamięci widok Tratwy z lotu ptaka. Czy miała kształt misy? Nie, aż do Krawędzi była zupełnie płaska, to nie ulegało wątpliwości. W takim razie, o co tutaj chodzi?
Przeszył go strach. A może Tratwa spada! Nie można wykluczyć, że liny tysiąca drzew zerwały się albo Tratwa wywraca się, wyrzucając ludzi w powietrzną otchłań…
Ta myśl pochłaniała go coraz bardziej. Autobus wyjeżdżał ze studni grawitacyjnej Tratwy, najgłębszej w centralnej części struktury. Gdyby teraz zawiodły hamulce, autobus potoczyłby się do samego środka Tratwy… zupełnie jakby jechał w dół. W rzeczywistości Tratwa stanowiła płaski, umocowany w przestrzeni obiekt. Jednak za sprawą pola grawitacyjnego przyciągającego ku jej centrum, ktoś, kto stał blisko Krawędzi, ulegał złudzeniu, iż Tratwa się przechyla.
Kiedy skończyła się stromizna, autobus gwałtownie przystanął. Obok trasy znajdowały się schodki, które prowadziły do samej Krawędzi. Pasażerowie zeskoczyli z pojazdu.
— Ty zostajesz tutaj — oznajmił Gover Reesowi, po czym ruszył za innymi po niskich schodkach.
Przy samej Krawędzi majaczyła potężna sylwetka maszyny dostawczej. Pasażerowie ustawili się przed nią w kolejce.
Rees posłusznie siedział na swoim miejscu. Miał wielką ochotę przyjrzeć się urządzeniu. Pamiętał jednak, iż ma przed sobą jeszcze jedną szychtę i sporo czasu, żeby zgłębić tajniki maszyny.
Przyszło mu do głowy, że byłoby przyjemnie pójść na spacer nad Krawędzią i zerknąć w głębiny Mgławicy… Może nawet dostrzegłby Pas.
Pasażerowie po kolei wracali do autobusu, niosąc paczki z żywnością, podobne do tych, które Pallis sprowadzał na Pas. Ostatni pasażer uderzył w dziób autobusu.
Sfatygowana, stara maszyna chwiejnie ruszyła po wyimaginowanym zboczu.
Kabina Pallisa była zwykłym sześcianem podzielonym na trzy pokoje. Znajdowała się tam jadalnia, salonik z krzesłami i hamakami oraz łazienka z umywalką, toaletą i prysznicem.
Pallis przebrał się w długą, grubą togę. Na piersi miał wyszyte stylizowane drzewo w zielonym wieńcu, które, jak zdążył się już dowiedzieć Rees, symbolizowało przynależność do klasy Leśników. Gospodarz polecił Reesowi i Goverowi umyć się. Kiedy przyszła kolej na Reesa, zbliżył się do błyszczących kurków lekko przerażony. W czystej, lśniącej cieczy z trudem rozpoznał wodę.
Pallis przygotował pożywny rosół na sztucznym mięsie. Rees usiadł na podłodze, krzyżując nogi, i łapczywie się posilał. Gover usadowił się na krześle i jak zwykle milczał.
Dom pilota nie miał żadnych ozdób z wyjątkiem dwóch przedmiotów. Z sufitu zwisała klatka z listewek, w której unosiło się i szumiało pięć lub sześć młodych drzewek o niedojrzałych, wirujących gałązkach. Poruszały się i wypełniały pokój naturalnym zapachem.
Rees zauważył, że skoczki, wśród których były dwa ozdobione jasnymi kwiatami, syczały rozdrażnione w kierunku świateł kabiny.
— Wypuszczam je, kiedy stają się zbyt duże — powiedział Pallis do górnika. — Stanowią dla mnie coś w rodzaju towarzystwa. Wiesz, są tacy, którzy związują te maleństwa drutem, żeby zahamować ich wzrost i zdeformować sylwetki. Nie mógłbym postępować w ten sposób bez względu na to, jak ciekawy okazałby się rezultat.
Drugą ozdobą było zdjęcie kobiety. Mieszkańcy Pasa również znali takie pamiątki — stare, wyblakłe obrazki przekazywano sobie z pokolenia na pokolenie niczym mocno sfatygowaną schedę. Portret jednak wydawał się świeży i pełen życia. Uzyskawszy pozwolenie Pallisa, młodzieniec wziął fotografię do ręki i aż podskoczył, gdy rozpoznał uśmiechniętą twarz. Odwrócił się do Pallisa.
— To Sheen.
— Powinienem był się domyślić, że ją znasz. — Pallis wiercił się na krześle, blizny na zakłopotanej twarzy poczerwieniały. — Kiedyś byliśmy przyjaciółmi.
Rees wyobraził sobie pilota i kierowniczkę szychty razem. Niezupełnie czuł się przekonany, ale obraz ich dwojga przynajmniej nie budził w nim odrazy, jak inne pary, które miał okazję oglądać w przeszłości.
Odłożył zdjęcie na miejsce i zamyślony zaczął jeść.
Pod koniec zmiany wszyscy położyli się spać.
Hamak Reesa był wygodny. Po raz pierwszy młodzieniec odprężył się i poczuł jak u siebie w domu. Wiedział, że następna szychta przyniesie nowe, zaskakujące wydarzenia, ale na razie nie chciał sobie zaprzątać nimi głowy. Przez kilka godzin mógł czuć się bezpiecznie, ukryty w Tratwie niby w zagłębieniu dłoni.
Pełne szacunku pukanie wytrąciło Hollerbacha ze stanu koncentracji bliskiej transu.
— Słucham? Kto tam, u diabła? — Oczy starego człowieka potrzebowały kilku sekund, by odzyskać ostrość widzenia. Jeszcze dłużej trwało uwolnienie się od natłoku informacji, zawartych w testach żywieniowych. Naukowiec sięgnął po okulary. Oczywiście, ten przestarzały drobiazg nie pasował do jego oczu, ale szkła naprawdę trochę pomagały.
Hollerbach ujrzał przed sobą, niezbyt wyraźnie, wysokiego, z bliznami na twarzy mężczyznę, który niepewnie przekroczył próg gabinetu.
— To ja, Pallis.
— Ach, pilot. Zdaje mi się, że widziałem powrót twojego drzewa. Udana wyprawa?
— Obawiam się, że nie, proszę pana. — Pallis zmusił się do uśmiechu. — Górnicy mieli trochę kłopotów…
— Czyż nie mamy ich wszyscy? — gderliwie przerwał mu Hollerbach. — Mam tylko nadzieję, że nie zatruwamy tych biednych facetów naszą żywnością. No dobrze, Pallis, co mogę dla ciebie zrobić? Ach, na kości, przypomniałem sobie. Przywiozłeś tego przeklętego chłopaka, prawda? — Zerknął za plecy Pallisa, gdzie stał chudy, bezczelny Gover, i westchnął.
— Hm, idź zobaczyć się z Grye’em i wróć do swoich obowiązków, chłopcze. I do studiów. Może jeszcze uda nam się zrobić z ciebie uczonego, jak myślisz? Albo — mruknął po odejściu Govera — sam wyrzucę cię za Krawędź. Coś jeszcze, Pallis?
Pilot drzewa wyglądał na zakłopotanego. Niespokojnie przestępował z nogi na nogę.
— Tak, proszę pana. Rees! — Do gabinetu wszedł młodzieniec. Był ciemnowłosy i smukły, miał na sobie obszarpany kombinezon. Stanął w drzwiach i nie odrywał wzroku od podłogi. — Podejdź, chłopcze — rzekł Pallis dość uprzejmym tonem. — To tylko dywan, nie ugryzie cię.
Dziwaczny przybysz ostrożnie szedł po dywanie, aż znalazł się przed biurkiem Hollerbacha. Podniósł oczy i stanął jak wryty, widząc uczonego.
— Dobry Boże, Pallis — jęknął Hollerbach i przejechał ręką po łysej czaszce. — Coś ty mi tu przywiózł? Czyżby on nigdy nie widział uczonego?
— Sądzę, że nie w tym rzecz. — Pallis zakaszlał, tłumiąc śmiech. — Z całym szacunkiem, wątpię, żeby ten chłopak kiedykolwiek widział kogoś w tak sędziwym wieku.
— Skąd pochodzisz, chłopcze? — Hollerbach przyjrzał się górnikowi uważniej.
Spojrzał na wyrobione mięśnie oraz blizny na rękach i barkach.
— Z Pasa — wyraźnie odrzekł Rees.
— To pasażer na gapę — dorzucił przepraszającym tonem Pallis. — Załapał się na powrotną podróż ze mną i…
— I trzeba od razu wysłać go do domu. — Hollerbach oparł się na krześle i założył chude ramiona. — Przykro mi, Pallis, mamy przeludnienie.
— Wiem o tym, proszę pana, i już kazałem załatwić niezbędne formalności. Jak tylko drzewo zostanie załadowane, będzie można się go pozbyć.
— W takim razie, dlaczego sprowadziłeś go tutaj?
— Ponieważ… — Pallis zawahał się. — Hollerbach, ten chłopak jest bystry — dokończył pośpiesznie. — Potrafi uzyskać od autobusów raporty o statusie…
Читать дальше