— Nic mi nie jest. — Rees silił się na uśmiech. — Trochę się niepokoję, że nie jestem na pięciominutowej orbicie.
— No cóż, jakoś się przyzwyczaisz. — Pallis roześmiał się. — A teraz posłuchaj, młody człowieku. — Wyprostował się. — Muszę podjąć decyzję, co z tobą zrobić.
Rees poczuł lodowaty dreszcz. Wybiegał myślą w przyszłość do momentu, gdy zostanie porzucony przez pilota, i od razu ogarnęła go pogarda dla samego siebie. Czyżby zuchwale opuścił swój dom tylko po to, by uzależnić się od uprzejmości obcego człowieka?
Gdzież się podziała jego odwaga?
Wyprostował się i uważnie słuchał słów Pallisa.
— Muszę odszukać jakiegoś oficera — zastanawiał się głośno pilot, drapiąc pokryty szczeciną podbródek. — Odnotować cię w dzienniku pokładowym jako pasażera na gapę.
Załatwić ci tymczasowy przydział do klasy, dopóki nie wyśle się następnego drzewa. Tyle papierkowej roboty, niech to diabli… Jestem zbyt zmęczony, w dodatku głodny i brudny.
Zostawmy to do następnej szychty. Rees, możesz się zatrzymać w mojej kabinie, dopóki nie uporządkujemy spraw. Ty również, Gover, chociaż nie jest to zbyt nęcąca perspektywa. — Pomocnik patrzył w dal. Nawet nie spojrzał na pilota. — Nie mam zapasów dla takich trzech dorastających chłopaków jak my. Prawdę mówiąc, nie starczyłoby ich nawet dla jednego.
Gover, pojedź na Krawędź i zamów na mój numer równowartość kilku szycht, dobrze?
Ty też, Rees, dlaczego by nie? Spodoba ci się podróż. Ja idę do kabiny, żeby zmyć przynajmniej kilka warstw kurzu.
W ten sposób Rees zaczął się przedzierać przez plątaninę lin w ślad za pomocnikiem Pallisa, który wysforował się do przodu, nie raczywszy na niego zaczekać. W mrocznym, pełnym drzew świecie nieprzychylny Gover stanowił dla Reesa jedyny stały punkt odniesienia, toteż młodzieniec starał się nie tracić go z oczu.
Zbliżyli się do wyciętego w sieci lin przejścia, w którym roiło się od ludzi.
Gover stanął tuż przed wejściem, ponuro milcząc; najwyraźniej na coś czekał. Rees tkwił obok niego i rozglądał się dookoła. Oczyszczona, prosta droga była szeroka na dziesięć metrów. Kiedy się nią szło, przypominała okolony drzewami, równomiernie oświetlony tunel. Rees zauważył, że klosze są przytwierdzone do lin w taki sam sposób, jak klosze w czeluściach gwiezdnej kopalni.
Po drodze chodziło pełno ludzi. Poruszali się w obu kierunkach żwawym, uporządkowanym strumieniem. Niektórzy zwracali uwagę na niechlujny wygląd Reesa, ale większość grzecznie patrzyła w drugą stronę. Wszyscy przechodnie nosili czyste i porządne ubrania, lecz mieli podkrążone oczy i blade policzki, jak gdyby Tratwę prześladowała tajemnicza choroba. Mężczyźni i kobiety ubrani byli w taki sam typ kombinezonu z cienkiego, szarego materiału. Niektórzy mieli na ramionach lub mankietach złote naszywki, często wymyślnie haftowane. Rees zerknął na swoją postrzępioną tunikę i przeżył wstrząs, rozpoznawszy w niej sędziwego potomka odzieży noszonej przez populację Tratwy.
Czyżby górnicy nosili odrzuty z Tratwy?
Zastanowił się, jak skomentowałaby to Sheen…
Dwaj mali chłopcy stanęli przed Reesem i ze zdumieniem patrzyli na obszarpaną tunikę. Mocno zakłopotany, syknął do Govera:
— Na co czekamy? Dlaczego nie idziemy dalej?
Gover odwrócił głowę i spojrzał na Reesa z bezgraniczną pogardą. Młody górnik uśmiechnął się niepewnie do chłopców, lecz oni wciąż wlepiali w niego oczy.
Ze środkowej części Tratwy dobiegł łagodny szum. Rees z ulgą wyszedł na arterię komunikacyjną i zdziwił się na widok szeregu twarzy, sunących ku niemu ponad tłumem.
Gover zbliżył się do górnika i podniósł rękę. Rees obserwował go ciekawie. Teraz szum przerodził się w ryk. Rees odwrócił się i zobaczył zaokrąglony dziób kreta.
Maszyna jechała wprost na niego. Odskoczył do tyłu, z trudem unikając zderzenia z rozpędzonym cylindrem.
Kret stanął kilka metrów od Govera i Reesa. Do jego górnej powierzchni został przymocowany rząd prostych krzeseł, na których siedzieli ludzie.
Rees otwierał i zamykał usta. Spodziewał się wspaniałych widoków na Tratwie, a nie czegoś podobnego! Mali chłopcy rozdziawili buzie, patrząc na jego błazeńskie miny. Gover śmiał się od ucha do ucha.
— Co jest grane, szczurze z kopalni? Nigdy nie widziałeś autobusu? — Młody pomocnik podszedł do kreta, rozkołysał się i z wprawą zajął puste miejsce.
Rees potrząsnął głową i szybko poszedł za Goverem. Dolną część kreta opasywała niska półka. Rees wszedł na nią i ostrożnie się obrócił, a następnie opadł na siedzenie obok Govera. Kret ruszył, gwałtownie szarpiąc. Rees potoczył się na bok i kurczowo chwycił poręcz krzesła. Musiał się wykręcić, żeby mieć dobry widok. W końcu gładko poszybował nad głowami przechodniów.
Chłopcy biegli za kretem, pokrzykując i machając rękami. Rees zachował całkowitą obojętność, toteż po kilku metrach zmęczyli się i dali za wygraną.
Rees utkwił wzrok w siedzącym obok szczupłym mężczyźnie w średnim wieku.
Obserwował on górnika z nie tajoną pogardą, a potem, niemal niepostrzeżenie, przesunął się na dalej położony brzeg krzesła.
Rees zwrócił się do Govera:
— Nazywasz mnie „szczurem z kopalni”. Co znaczy słowo „szczur”?
— Stworzenie ze starej Ziemi — wyjaśnił szyderczym tonem Gover. — Szkodnik, najpodlejsza z podłych kreatur. Słyszałeś o Ziemi? — To miejsce, z którego my pochodzimy — oznajmił podkreślając wyraz „my”.
Rees rozważał odpowiedź, przyglądając się maszynie.
— Jak nazwałeś to urządzenie?
— To autobus, szczurze z kopalni. — Gover popatrzył na górnika z udawaną litością. — Ot, taka drobnostka, z której korzystamy w cywilizowanym świecie.
Rees spoglądał na zarysy obciążonego meblami i pasażerami cylindra. Typowy kret.
Osmalone wgłębienia wskazywały, w którym miejscu oderwano jakiś element. Pod wpływem impulsu Rees pochylił się i wyrżnął pięścią w powierzchnię autobusu.
— Status!
Gover uparcie ignorował górnika. Rees czuł na sobie pełen obrzydzenia, zdumiony wzrok chudego sąsiada. Po chwili autobus głośno zameldował:
— Poważna awaria czujnika pomiarowego. — Głos wydobywał się spod krzesła, które zajmował szczupły osobnik. Ten podskoczył i, szeroko otworzywszy usta, gapił się w dół.
— Jak to zrobiłeś? — Zainteresowany Gover zerknął niechętnie na Reesa.
— Och, drobiazg. — Uśmiechnięty Rees rozkoszował się chwilą. — Widzisz, w miejscu, z którego przybywam, także mamy te… aha, autobusy. Kiedyś ci o tym opowiem. — Z całkowicie obojętną miną rozsiadł się na krześle, aby czerpać zjazdy większą przyjemność.
Podróż trwała zaledwie kilka minut. Autobus często się zatrzymywał, a pasażerowie wsiadali i wysiadali na każdym przystanku.
Nagle plątanina lin ustąpiła miejsca odkrytemu pokładowi. Niczym nie zasłonięte światło Mgławicy oślepiło Reesa. Kiedy obejrzał się do tyłu, liny wyglądały jak mur z metalowych elementów, wysoki na setki metrów i zakończony tarczami liści.
Przód autobusu zaczął się unosić. Rees sądził, że zwodzi go własna wyobraźnia.
Zauważył jednak, że pasażerowie zmieniają miejsca, a przechył wzrasta. Nabrał pewności, że zaraz ześlizgnie się po metalowym zboczu z powrotem w kierunku lin.
Zmęczony pokręcił głową. Jak na jedną szychtę, zobaczył zbyt wiele niesamowitych rzeczy. Gdyby chociaż Gover podał mu kilka informacji o tym, co się dzieje…
Читать дальше