Samica z małymi biegła ku drewnianej zagrodzie.
— Niewiele — przyznał Gurgeh.
Yomonul chrząknął, wycelował, wypalił. Jedno ze szczeniąt padło. Samica poślizgnęła się, zatrzymała, zawróciła. Drugi szczeniak pędził naprzód. Zakwilił, gdy dosięgła go kula.
Marszałek zarepetował broń.
— Zdziwiłem się, że w ogóle pan tu przyszedł — stwierdził.
Samica ugodzona kulą w tylną łapę, warczała. Zataczając się, odeszła od martwego dziecka i utykając, ruszyła ku drugiemu rannemu szczenięciu.
— Chciałem pokazać, że nie jestem przewrażliwiony — odparł Gurgeh. Obserwował drugie szczenię. Głowa małego odskoczyła i zwierzątko padło u stóp matki. — I polowałem…
Miał zamiar użyć słowa „Azad”, oznaczającego maszynę, zwierzę, każdy organizm lub system, i odwrócił się do Yomonula, by mu to powiedzieć, ale gdy spojrzał na apeksa, dostrzegł, że dzieje się coś złego.
Marszałek się trząsł. Siedział, rękami ściskał swą strzelbę, na wpół zwróconą ku Gurgehowi. W ciemnej klatce jego pobladła, spocona twarz drżała, oczy wyszły mu na wierzch.
Gurgeh, odruchowo śpiesząc z pomocą, ujął dłonią podpórkę marszałkowego ramienia.
Coś jakby się załamało wewnątrz apeksa. Strzelba Yomonula odwróciła się w prawo, łamiąc podpierający ją trójnóg. Masywny tłumik celował prosto w czoło gracza. W przelocie Gurgeh zobaczył wyraźnie twarz Yomonula: zaciśnięte szczęki, ściekająca po podbródku krew, oczy utkwione w jednym punkcie, policzek drgający w nerwowym tiku. Gurgeh pochylił się. Broń wystrzeliła nad jego głową; usłyszał wrzask; spadł z krzesła i potoczył się przy swym własnym trójnogu.
Nim wstał, dostał cios w plecy. Odwrócił się: nad sobą miał Yomonula, który kołysał się gwałtownie; za marszałkiem widział przerażone, blade twarze. Apeks zmagał się z dźwignią strzelby, usiłując ponownie załadować. Machnął stopą, by znowu kopnąć Gurgeha w żebra. Ten, chcąc uniknąć ciosu, rzucił się do tyłu i zaczął spadać na wybieg przed podium.
W oczach wirowały mu deszczułki, obracały się korony żagiewnic, wreszcie runął na naganiacza, który stał tuż przed wybiegiem. Obaj przewrócili się na ziemię i potoczyli. Gurgeh spojrzał w górę: na podium zobaczył Yomonula, podnoszącego strzelbę wycelowaną prosto w niego. Egzoszkielet marszałka lśnił matowo w promieniach słońca. Od tyłu podeszli do niego dwaj apeksowie z wyciągniętymi dłońmi — chcieli go pojmać. Yomonul odwrócił się i machnął ramionami, uderzył jednego apeksa w tors, drugiego zdzielił strzelbą w głowę. Obaj się osunęli. Ręce marszałka ożebrowane włóknem węglowym znów mocno pochwyciły broń i wycelowały w Gurgeha.
Gurgeh szybko się podniósł i zanurkował. Kula dosięgła leżącego na ziemi mężczyznę. Gurgeh potykając się, dotarł do drewnianych drzwi pod wysokim podium. W górze krzyczano, kiedy Yomonul skoczył na dół i wylądował przy drzwiach przed Gurgehem. Egzoszkielet marszałka z łatwością zamortyzował uderzenie stóp o grunt. Apeks przeładował broń. Gurgeh omal nie upadł, odwracając się i ślizgając nogami po nasiąkniętej krwią ziemi.
Odepchnął się od podłoża, chciał pobiec między drewnianą palisadą a ścianą wzniesionego podium. Drogę zagrodził mu umundurowany gwardzista z CREW-em, zerkający niepewnie w górę na platformę. Gurgeh z pochyloną głową zamierzał go minąć; strażnik wyciągnął rękę, by zdjąć laser z ramienia, wtem na jego płaskiej twarzy pojawił się niemal komiczny wyraz zdziwienia — chwilę później miał rozerwaną klatką piersiową; wykonał młynka przed Gurgehem i obalił go na ziemię.
Gurgeh potoczył się ponad martwym strażnikiem. Usiadł. Yomonul w odległości dziesięciu metrów niezgrabnie biegł ku niemu, ładując ponownie broń. CREW strażnika leżał u stóp Gurgeha. Ten ją pochwycił, wycelował w marszałka, nacisnął spust.
Yomonul zrobił unik, lecz Gurgeh, po porannych doświadczeniach z bronią palną, brał poprawkę na odrzut. Promień lasera trafił marszałka w twarz; głowa została odstrzelona.
Yomonula to nie zatrzymało; nawet nie zwolnił. W kierunku Gurgeha sprawniej niż poprzednio biegła koszmarna postać: prawie pusta klatka w miejscu głowy, z szyi tryska krew, z tyłu ciągną się strzępy ciała i odłamki kostne niczym wojenny proporzec.
Strzelba celowała prosto w głowę Gurgeha.
Zamarł zaskoczony. Zbyt późno zaczął mierzyć z CREW-a, zbyt późno usiłował wstać. Bezgłowy egzoszkielet dotarł na odległość trzech metrów. Gurgeh patrzył w czarną dziurę tłumika ze świadomością, że już jest martwy. Wtem dziwna postać zawahała się, wydrążona głowa podskakiwała do góry, strzelba się zakołysała.
Coś runęło na Gurgeha — z tyłu, jak sobie uświadomił. Z tyłu, nie od przodu. Świat pociemniał; nastała nicość.
Bolały go plecy. Otworzył oczy. Nad nim, na tle białego sufitu latał pękaty, brązowy drona.
— Gurgeh? — odezwała się maszyna. Przełknął ślinę, oblizał wargi.
— Tak?
Nie wiedział, gdzie się znajduje, ani kim jest ten drona. Mgliście tylko przypominał sobie, kim sam jest.
— Gurgeh, to ja, Flere-Imsaho. Jak się czujesz?
Flear Imsah-ho. To imię coś znaczyło.
— Trochę bolą mnie plecy — odparł, mając nadzieję, że jego kłamstwo nie zostanie zdemaskowane. Gurgi? Gurgej? To chyba moje imię.
— Nic w tym dziwnego. Uderzył cię olbrzymi trosz.
— Co takiego?
— Nieważne. Śpij.
— …śpij.
Powieki stały się bardzo ciężkie, dronę widać było jak za mgłą.
Bolały go plecy. Otworzył oczy i zobaczył biały sufit. Rozejrzał się, szukając Flere-Imsaho. Ciemne, drewniane ściany. Okno. O, tam był Flere-Imsaho. Podlatywał do niego.
— Cześć, Gurgeh.
— Cześć.
— Czy pamiętasz, kim jestem?
— Znowu zadajesz głupie pytania, Flere-Imsaho. Czy powrócę do zdrowia?
— Jesteś potłuczony, masz złamane żebro i lekki wstrząs mózgu. Za dzień lub dwa powinieneś móc wstać z łóżka.
— Czy dobrze pamiętam, czy tylko mi się śniło, jak mówiłeś, że uderzył mnie trosz?
— Nie śniłeś. Rzeczywiście to powiedziałem. Tak właśnie było. Pamiętasz coś z tego?
— Pamiętam upadek z ambony, z platformy — odparł powoli. Usiłował myśleć. Leżał w łóżku i bardzo bolały go plecy. Znajdował się w swoim pokoju na zamku; światła były zapalone, więc na pewno panowała noc. Oczy mu się rozszerzyły. — Yomonul mnie stamtąd skopał — stwierdził nagle. — Dlaczego?
— Teraz to nieistotne. Prześpij się jeszcze.
Gurgeh już coś miał powiedzieć, ale poczuł zmęczenie, gdy drona podleciał bliżej i brzęczał. Zamknął więc oczy na chwilę, by dać im odpocząć.
Gurgeh stał przy oknie, patrząc w dół na podwórzec. Służący-samiec wynosił tacę, na której pobrzękiwały szklanki.
— Mów dalej — zwrócił się Gurgeh do drony.
— Trosz wdrapał się na płot, gdy wszyscy obserwowali ciebie i Yomonula. Podkradł się do ciebie z tyłu i skoczył. Uderzył cię, a potem niespodziewanie zaatakował egzoszkielet, nim ten zdążył zareagować. Strażnicy zastrzelili zwierzę, gdy próbowało wypatroszyć Yomonula i zanim odciągnęli je od egzoszkieletu, ten się zdezaktywował.
Gurgeh powoli kręcił głową.
— Pamiętam jedynie, jak mnie wykopano z ambony. — Gurgeh usiadł na krześle przy oknie. Dalsza część dziedzińca złociła się w przyćmionym świetle późnego popołudnia. — A ty gdzie wtedy byłeś?
— Tutaj. Obserwowałem polowanie na cesarskim kanale. Przepraszam, że stamtąd odleciałem, ale ten odrażający apeks kopał mnie i to całe niesmaczne widowisko było zbyt krwawe i odrażające.
Читать дальше