Bermoiya przejrzał swe własne pozycje. Sytuacja wyglądała beznadziejnie, nic się nie dało zrobić. Niczego nie można było naprawić. Przypominało to źle przygotowaną, obarczoną zasadniczymi wadami sprawę sądową albo urządzenie techniczne zniszczone w trzech czwartych. Nie do naprawy. Już lepiej rzucić to i zacząć od początku.
Ale tu nie można było zacząć od początku. Bermoiyę zabiorą stąd do szpitala i wytrzebią, pozbawią tego, co stanowiło o jego tożsamości, i nigdy nie będzie mu wolno tego odzyskać. Przepadnie na zawsze.
Bermoiya nie słyszał ludzi w sali. Nie widział ich, tak jak nie widział planszy pod stopami. Widział jedynie obcego mężczyznę, wysokiego, podobnego do owada; miał twarz o ostrych rysach i kanciaste ciało, owłosione oblicze gładził długim ciemnym palcem, a dwubarwny paznokieć ujawniał na końcu jaśniejszą skórę.
Jakże mógł okazywać taką obojętność? Bermoiya miał ochotę krzyczeć — zabrakło mu tchu. Przypomniał sobie, jak dziś rano wszystko prosto wyglądało, jakie rysowały się perspektywy: nie tylko wyjazd na Planetę Ognia na finał rozgrywek, lecz również wyświadczenie Urzędowi Cesarskiemu wielkiej przysługi. Teraz myślał sobie, że prawdopodobnie oni wiedzieli, że to się może stać i chcieli go upokorzyć i poniżyć z jakiegoś nieznanego mu powodu — zawsze był przecież lojalny i sumienny. To musi być pomyłka, na pewno jest to pomyłka…
Ale dlaczego teraz? — pomyślał. Dlaczego teraz?
Dlaczego właśnie tym razem, w ten sposób i taka stawka? Dlaczego chcieli, by zrobił ten zakład, gdy ma w sobie zarodek dziecka? Dlaczego?
Obcy patrzył w punkt na planszy, tarł futrzastą twarz, wydął dziwne wargi. Bermoiya niezgrabnie ruszył w jego kierunku, nieświadom przeszkód stojących po drodze, potykał się na biotechach i innych figurach, rozbijał o piramidy wzniesionego terenu.
Mężczyzna spojrzał na niego, jakby go widział po raz pierwszy. Sędzia automatycznie się zatrzymał. Spojrzał w oczy obcego.
Nic w nich nie dostrzegł. Ani żalu, ani współczucia, ani uprzejmości czy smutku. Patrząc w te oczy, przypomniał sobie, jak wyglądali niektórzy kryminaliści skazani na szybką śmierć. Były to spojrzenia obojętności. Nie rozpacz, nie nienawiść, lecz coś od nich bardziej płaskiego i przerażającego. Rezygnacja, utrata wszelkich nadziei; flaga wzniesiona przez duszę, której już na niczym nie zależy.
Choć Bermoiya ujrzał właśnie taki obraz skazanego na śmierć, wiedział od razu, że nie jest to odpowiednie skojarzenie. Nie wiedział, jakie było odpowiednie. Być może w ogóle nie da się tego określić.
I wtedy zrozumiał. Nagle po raz pierwszy w życiu zrozumiał, czym było dla skazanego patrzenie w oczy sędziego — w jego oczy.
Osunął się z łomotem na planszę. Najpierw na kolana, niszcząc pagórki, potem padł na twarz; oczy miał tuż przy planszy i wreszcie widział grę z ziemi. Zamknął powieki.
Podszedł arbiter z pomocnikami, delikatnie go podnieśli. Sanitariusze rozciągnęli go na noszach, płaczącego cicho, i wynieśli na zewnątrz do więziennego ambulansu.
Pequil stał zdziwiony. Nigdy nie przypuszczał, że będzie świadkiem podobnego załamania cesarskiego sędziego. I to wobec obcego! Musiał biec za tym ciemnym mężczyzną, który szedł ku wyjściu krokiem szybkim i spokojnym, takim, jakim tu przybył, nie zwracając uwagi na krzyki i syki z galerii dla publiczności. Dotarli do samolotu, nim dziennikarze biegnący z sali zdążyli ich dogonić.
Pequil uświadomił sobie, że podczas całego dnia w hali Gurgeh nie powiedział ani słowa.
Flere-Imsaho obserwował człowieka. Drona spodziewał się po nim jakiejś reakcji, lecz Gurgeh tylko patrzył w ekran i obserwował nagrania swych poprzednio stoczonych tu meczów. Zupełnie się nie odzywał.
Teraz czekała go podróż na Echronedal wraz ze stu piętnastoma innymi zwycięzcami w grach pojedynczych czwartej rundy. Jak się to zwykle działo po tak okrutnych zakładach, rodzina okaleczonego już Bermoiyi poddawała w jego imieniu całą partię. Nie poruszając nawet figur na dwóch pozostałych planszach, Gurgeh wygrał mecz i zdobył miejsce w turnieju na Planecie Ognia.
Do startu cesarskiej floty w dwunastodniową podróż na Echronedal zostało około trzech tygodni. Gurgeha zaproszono na pewien czas do posiadłości Hamina, rektora Kolegium Candsev, mentora Cesarza. Flere-Imsaho odradzał przyjęcie zaproszenie, Gurgeh postanowił jednak pojechać. Mieli wyruszyć następnego dnia do rezydencji odległej kilkaset kilometrów stąd, leżącej na wyspie na morzu wewnętrznym.
W opinii drony, Gurgeh przejawiał niezdrowe, nawet perwersyjne zainteresowanie tym, co mówią o nim agencje informacyjne. Ten człowiek wręcz rozkoszował się kalumniami i inwektywami wylewanymi na jego głowę po zwycięstwie nad Bermoiyą. Niekiedy uśmiechał się, słuchając tego, co o nim mówią, zwłaszcza gdy lektor tonem zszokowanym i pełnym powagi mówił o tym, co ten obcy Gurgeh uczynił Lo Prinest Bermoiyi, łagodnemu, tolerancyjnemu sędziemu, który miał pięć żon i dwóch mężów, choć był bezdzietny.
Gurgeh oglądał również kanały, na których pokazywano, jak w odległych częściach Imperium cesarskie oddziały rozprawiają się z dzikimi i niewiernymi, których chciano ucywilizować. Kazał modułowi zdekodować wojskowe przekazy wyższego poziomu. Miało się wrażenie, że armia konkuruje z jeszcze bardziej zabezpieczonymi kanałami rozrywkowymi dla dworu.
Transmisje wojskowe pokazywały sceny tortur i egzekucji tubylców. Niektóre pokazywały wysadzane budynki lub palone dzieła sztuki opornych lub zrewoltowanych obcych. Takie obrazy rzadko dawano w zwykłych kanałach informacyjnych, gdzie obcych przedstawiano jako barbarzyńskie monstra, uległych głupców lub chciwych i perfidnych podludzi. Wszystkie te kategorie niezdolne były do stworzenia sztuki wyższej i prawdziwej cywilizacji. Czasami, gdy było to fizycznie możliwe, pokazywano azadiańskich mężczyzn — nigdy jednak apeksów — gwałcących dzikich.
Flere-Imsaho niepokoił fakt, że Gurgeh lubi to oglądać, przede wszystkim dlatego, że to on sam przyczynił się do zapoznania Gurgeha z kodowanymi programami. Przynajmniej jednak gracz nie uważał tych widoków za seksualnie stymulujące. Nie napawał się nimi tak, jak robili to Azadianie. Patrzył, przyjmował do wiadomości, przełączał na co innego.
Większość czasu analizował pokazywane na ekranie rozgrywki. Jednak stale jak do narkotyku powracał do zakodowanych kanałów i nieprzyjemnych opinii prasowych o nim samym.
— Nie lubię pierścieni.
— Nie chodzi o lubienie, Jernau Gurgeh. W posiadłości Hamin, i będziesz poza zasięgiem modułu. Mnie może nie być w pobliżu, a ponadto nie jestem specjalistą toksykologiem. Będziesz tam jadł i pił, a oni mają bardzo sprytnych chemików i egzobiologów. Jeśli będziesz to nosił, najlepiej na obu palcach wskazujących, nie grozi ci otrucie. Gdy poczujesz pojedyncze ukłucie, oznacza to narkotyk nie powodujący śmierci, na przykład halucynogen. Trzy ukłucia — ktoś chce się ciebie pozbyć.
— A dwa?
— Nie wiem. Prawdopodobnie coś się popsuło.
— Nie jest mi w nich do twarzy.
— A całun by ci pasował?
— Noszenie ich daje dziwaczne odczucie.
— To nie ma znaczenia, jeśli są skuteczne.
— A może magiczny amulet do odpierania kul?
— Mówisz poważnie? To znaczy, jeśli mówisz serio, na pokładzie mamy biżuterię wyposażoną w bierne czujniki i tworzącą tarcze przeciwuderzeniowe, ale prawdopodobnie użyją CREW-ów…
Gurgeh machnął upierścienioną dłonią.
— Nieważne.
Usiadł przed ekranem i włączył kanał wojskowy transmitujący egzekucje.
Читать дальше